Obrachunki fredrowskie - Tadeusz Boy-Żeleński (czytaj online książki za darmo .txt) 📖
Obrachunki fredrowskie to zbiór felietonów Tadeusza Boya-Żeleńskiego na temat osoby i twórczości Aleksandra Fredry.
Ten dramaturg epoki romantyzmu miał bardzo duży wpływ na Boya. Publicysta poświęca ten tom zarówno komentarzom dotyczącym poszczególnych dzieł artysty, jak i jego recepcji na przestrzeni dziejów literatury oraz anegdotkom z życia pisarza.
Tadeusz Boy-Żeleński to jeden z najsłynniejszych polskich krytyków literackich, eseistów i tłumaczy, którego twórczość przypada głównie na pierwszą połowę XX wieku. W swoich esejach komentował zarówno życie literackie, jak i angażował się społecznie –– propagował edukację seksualną i świadome macierzyństwo, występował jako obrońca praw kobiet.
- Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Obrachunki fredrowskie - Tadeusz Boy-Żeleński (czytaj online książki za darmo .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński
Bo jest tu jeszcze jedno. Wspomniałem na wstępie o naszych nagminnych „daltonizmach etycznych”. Uderzają mnie one tak bardzo, że kiedy się zastanawiam nad obrazem naszej literatury scenicznej, którą śledzę jako krytyk od lat kilkunastu, i kiedy rozważam jaką by można znaleźć najogólniejszą jej cechę, cechą tą wydaje mi się właśnie ów daltonizm. Ileż widzieliśmy sztuk, w których autor uważa postępowanie tego i owego ze swoich bohaterów za wzór szlachetności, gdy w istocie jest zgoła przeciwnie. Ileż razy krytyka pieje o „czystej atmosferze” utworu, w którym dzieją się same draństwa, byleby tylko dziewicę dotaszczono nietkniętą do ołtarza. A takie nieuporządkowanie stosunku do literatury musi ciążyć i na życiu. Dlatego niemal z przerażeniem czytam np. w monografii fredrowskiej prof. Chrzanowskiego o „poczuciu honoru” Majora w Geldhabie, albo o „niemałej wartości moralnej” Cześnika z Zemsty. Stosunek fredrologów do fredrowskiego świata demonstruje z całą naiwnością, ile jeszcze sarmatyzmu spod najciemniejszej gwiazdy pokutuje w naszych obiegowych kryteriach moralnych.
Zanim posuniemy się dalej w tych „obrachunkach”, pozwolę sobie na małą dygresję. Za młodu studia moje zaczęły się od innych gałęzi wiedzy: dopiero późno i na własną rękę zaszedłem do literatury. Tym bardziej, zajmując się przeważnie piśmiennictwem obcym, nie stykałem się długo z tzw. polonistyką. Obecnie, rozciekawiony zagadnieniem Fredry, przewertowałem mniej więcej całą naszą fredrologię. Uderzyło mnie wiele rzeczy, którym, nie włożony23 do nich zawodowo, dziwowałem się z całą świeżością zdziwienia. Ponieważ spostrzeżenia moje mają ogólniejszy charakter, może nie bez pożytku będzie zwierzyć się z nich pokrótce; że zaś chodzi mi o samą rzecz, a nie o dokuczanie komukolwiek, dając przykłady, będę omijał nazwiska. To może być dobre ćwiczenie seminaryjne dla młodych polonistów; niech zgadują, co jest z którego profesora.
Naukowość historii literatury zawsze pono będzie miała cechy niepoważne. „Wiedza” jest tu rzeczą wątpliwą; może wieść prostą drogą do głupstwa — i dodać mu wagi! — o ile nie jest złączona z wrodzonym poczuciem materiału. Toż samo praca. Nie można mówić o muzyce bez słuchu; otóż „muzykalność literacka” jest rzeczą, która dość często stroni od najpilniejszych naukowców. Mogliby, mimo to, zapewne, oddawać sporo usług; cóż, kiedy łatwo zatracają granice swojej kompetencji, zwłaszcza gdy, posadzeni na katedrze profesorskiej, przechodzą od szperań do syntez, do egzegez twórczości, oczywiście wedle swoich pojęć i swoimi metodami. Na dowód, jak karykaturalne wynikają stąd rzeczy, dam jeden przykład — wzięty spośród wielu. Chodzi znów o Zemstę Fredry. W poprzednim rozdziale wspominałem tezę profesora, który stwierdził „naukowo”, że Fredro napisał Zemstę, aby „się zastrzec przed przypuszczeniem uczuciowej i artystycznej solidarności z figurą Jowialskiego”. A oto mamy drugą tezę, niemniej naukową. Inny profesor, tłumacząc powstanie Zemsty, powiada, że Fredro „chciał w Zemście utworzyć komedię przedmolierowską, to znaczy, jako wielki molierysta, postawił sobie zagadnienie, jakby mogła wyglądać komedia polska, gdyby ją ktoś w okresie przedmolierowskim chciał napisać”...
To jedno zdanie powinno by wystarczyć, aby zdjęto łagodnie owego profesora z katedry, a katedrę oddano do dezynfekcji. Bo czy można doprawdy spiętrzyć więcej niedorzeczności w jednym zdaniu? Więc komedia przedmolierowska — gdyby istniała w Polsce — wyglądałaby tak, jak Zemsta! I co więcej, Fredro, pisząc Zemstę, postawił sobie takie „zagadnienie”!!...
To jest w istocie przerażająca próbka historii literatury jako „wiedzy ścisłej”. Z takich odkryć składają się nieraz całe rozprawy, prace, dzieła... Takie metody „badań” stosuje się przez dziesiątki lat w seminariach, na takich mądrościach wychowują się młodzi.
Lekkomyślność rozumowań i wniosków w tej „naukowej” krytyce literackiej bywa zdumiewająca. Przyczyniają się do tego bardzo mylne pojęcia tych ludzi o psychice artysty i o mechanizmie twórczości. Znów dam mały przykład, dokąd można zajechać taką metodą.
Fredro wyraził się gdzieś w rozmowie, że Męża i żonę pisał bez planu. Syn Fredry, cytując słowa ojca, dodaje, że „to jest rzadki wypadek, aby autor napisał dobrą komedię, nie mając w głowie przynajmniej ogólnych jej zarysów”. Na tym powiedzeniu znowuż pewien uczony profesor wznosi gmach wielce ścisłych wniosków. Orzeka, iż, skoro rzecz jest dobra, a nic dobrego bez świadomej pracy powstać nie może (!), Fredro musiał „mieć przed oczami jakąś gotową, bardzo dobrze zbudowaną komedię obcą”, z której swoją naśladował, i że prawdopodobnie ta komedia kiedyś się odnajdzie, robiąc wszystkim niespodziankę. „Póki to nie nastąpi — konkluduje nasz profesor — wolno na razie przypuszczać, a przynajmniej się łudzić, że to jest komedia oryginalna”...
Znowuż trudno w jednym zdaniu skupić więcej fałszywych wniosków. Po pierwsze, to, co sam poeta mówi o powstaniu swego utworu, może być interesujące, ale nie jest żadnym dokumentem; o tym wie każdy, kto przestawał z żywymi artystami. Po wtóre, obok tworzenia świadomego, istnieje cały ważniejszy nieraz proces toczący się w podświadomości. Pan Tadeusz rozrósł się z zamierzonego małego opowiadania, prawie podobnie jak Ogniem i mieczem; Wesele zaczął Wyspiański pisać od środka, może nie mając pojęcia, co z tego wyjdzie; takich przykładów można by dać sporo. Mechanizm twórczości bywa rozmaity — aż do improwizacji. Więcej może dzieł powstało bez planu, niż z planem; nie mówiąc o tym, że często plan ten w czasie tworzenia najzupełniej się zmienia. Ale najszczególniejszy jest wniosek — jakże pochopnie wysnuty i z jak nikłych przesłanek! — że utwór, który równocześnie „nauka” uznała za jedną z najświetniejszych komedii Fredry, będącego znów jednym z największych komediopisarzy świata, musi być wiernym naśladowaniem jakiejś tajemniczej komedii obcej, która się tak gruntownie skryła, że jej dotąd nikt nie znalazł; a Bóg wie, jak gruntownie przetrząśnięto wszystkie „wpływy” działające na Fredrę!
Wpływy! Tę wpływomanię atakowano już nieraz i zaczepiano wartość tej metody. Nie znaczy to oczywiście, aby przeczyć faktowi zapłodnień duchowych i odmawiać prawa do ich badań. Owszem, ten proces zapylenia jest rzeczą jedną z najciekawszych, ale najdelikatniejszych. W naszej nauce literatury, a zwłaszcza we fredrologii, sprowadza się to badanie do mechanicznego i często bardzo naciąganego zestawiania figur i sytuacji. Odkąd jestem krytykiem teatralnym, zdawałem sprawę z tysiąca blisko sztuk i wiem, jak bardzo powtarzają się w teatrze motywy, tak że dla każdej sceny można by znaleźć obfitość parantel, często zgoła autorowi nieznanych. Cała rzecz w tym, że nowsi autorowie chodzą sobie na swobodzie i nikt ich nie bierze na śledztwo, a inni — „klasycy” — dostąpili tego wątpliwego honoru, że muszą zdać rachunek z każdego słowa. Kto się tam troszczy o analogie i „wpływy” w sztukach Kiedrzyńskiego, Perzyńskiego, a nawet Zapolskiej! Natomiast u Fredry nie ma sceny, w której nie znaleziono by tuzina zapożyczeń. Byłaby to dość niewinna zabawa quasi-naukowa, gdyby z niej nie płynęła sugestia, bynajmniej nie obojętna, owszem szkodliwa, a przeraźliwie sprzeczna z prawdą, że Fredro jest — najmniej oryginalnym z naszych scenicznych pisarzy! W dodatku traktuje się na jednym planie błahe komedyjki Fredry i jego arcydzieła: wyliczywszy wszystkie rzekome pożyczki jakiejś Lity et Comp., lub czegoś podobnego, taki profesor konkluduje z całą powagą, że „Fredro nie odznaczał się bogatą inwencją”...
A ścisłość tych bardzo ścisłych kryteriów wiedzy ścisłej? Oto znów jeden przykład wśród wielu.
Zauważył ktoś, że motyw Gwałtu co się dzieje! Fredry pokrewny jest komedii Marivaux La Nouvelle Colonie. Pewien młody romano-polonista rozwinął to spostrzeżenie obszernie, wykazał analogie i stwierdził niezbicie zależność. Analogie były absolutnie przekonywające; na ich zasadzie znowuż pewien uczony profesor orzekł w swoim dziele, iż podobieństwo jest tak wyraźne, że go „prostym przypadkiem wyjaśnić nie wolno” i że trzeba uznać Nouvelle Colonie za niewątpliwe źródło Fredry. Wielki stąd honor spłynął na młodego romano-polonistę; gdyby wojna nie zmieniła biegu jego kariery, byłby niechybnie został profesorem. Ale, zaledwie ustalono niezłomnie ów fakt naśladownictwa, inny uczony wykazał, że Fredro nie mógł znać komedii Marivaux, która nie była grywana i która nigdy do czasów Fredry nie pojawiła się w książkowym wydaniu. Na to inny badacz podniósł, że Fredro mógł ją poznać z numeru „Mercure de France” z roku 1750. Na co znów inny zauważył, że więcej niż wątpliwe jest, czy w obozie napoleońskim, potem w Rudkach, czy w Bieńkowej Wiszni, a nawet we Lwowie, Fredro miał sposobność wertować rocznik „Mercure de France” z r. 1750... Oczywiście, wszystko to dało przyczynę do szeregu uczonych publikacji. Przypomina mi to historię archiwisty z jakiejś komedii Flersa. Ów archiwista znalazł pewien dokument i ogłosił go; dostał za to palmy akademickie. Po jakimś czasie wykazał, że ten dokument jest fałszowany, i dostał za to rozetkę „instruction publique” — wyższy stopień tego odznaczenia.
To są drobiazgi; ale skoro zestawić wszystko, co tu przytoczyłem, mam wrażenie jakiegoś fałszywego stosunku do literatury w ogóle. Mimo woli, uczeni szperacze sądzą twórczość poety miarą swojej pracy, z jej planowością, skrzętnością, metodycznością. Jak uczony ma obowiązek znać wszystko, co napisano wprzódy w obrabianym przez niego przedmiocie, tak samo wyobraża sobie, że jest i z poetą, i do faktu tego przykłada przesadną wagę. Znów dam charakterystyczny przykład, zaczerpnięty z pracy o domniemanym wpływie Ślubów panieńskich Fredry na Il ne faut jurer de rien Musseta. Znał czy nie znał Musset polską komedię, przełożoną lichą prozą na francuskie i wydaną w jakimś zbiorze? Przychylając się do tego, że znał, nasz uczony pisze (polszczyzną znowuż co prawda zbyt... polonistyczną): „Natomiast bodaj że prawie by stwierdzić można, że w r. 1835, w dobie swej intensywnej twórczości dramatycznej, Musset tak dobrze jakby chyba nie mógł nie znać wydawnictwa zbiorowego, poświęconego właśnie arcydziełom teatru europejskiego”.
Nie wchodzę tu na razie w meritum sprawy — czyli w kwestię owego „wpływu”. Ale, przyznaję, wcale nie wydaje mi się konieczne, aby dwudziestokilkuletni francuski poeta, przechodzący wówczas swoje najburzliwsze dramaty sercowe, musiał wertować zbiorowe wydawnictwa poświęcone teatrowi europejskiemu, dlatego że, bez myśli o scenie, od niechcenia rzucał na papier swoje urocze „przysłowia” sceniczne. Nasz profesor wyraźnie urobił sobie Musseta na swoje podobieństwo.
„Bodaj że prawie by stwierdzić można, że tak dobrze jakby chyba nie mógł nie znać... Ten cytat należałoby wyryć jako godło w naszych seminariach polonistycznych.
Jedna rzecz uderzyła mnie jeszcze w czasie tej podróży przez fredrologię, oglądaną z lotu... Nie „z lotu ptaka”, to byłoby pretensjonalne; powiedzmy z lotu ćmy dążącej do światła wiedzy ścisłej. Otóż, zauważyłem, że ta nasza literatura par excellence krytyczna bardzo mało uprawia krytykę we wzajemnym stosunku uczonych do siebie. Cóż za kontrast między krytyką „wolnopraktykującą”, która nie nakłada rękawiczek, aby sobie wzajem wytykać błędy, a kurtuazją i oględnością, z jaką się to dzieje — o ile w ogóle się dzieje — w naukowej polonistyce. Jakiż tu przykładny — zbyt przykładny — respekt młodszego pokolenia wobec starszego! Podczas gdy wolnopraktykujący literat, począwszy od pewnego okresu życia, bywa przedmiotem mniej lub więcej gwałtownej i nieprzebierającej w środkach niechęci tych, co przychodzą po nim, w sferze naukowej panuje pod tym względem prawdziwa sielanka.
Wynika to poniekąd z organizacji cechu naukowego. Kto pisze najczęściej o pracy czy książce profesora? Albo młody kandydat na docenta, albo inny profesor, kolega w dostojeństwie. Szanujcie, abyście byli szanowani... Stąd specjalny styl tych ocen; nawzajem czapkują sobie biretami i kiwają berłami; jeżeli znajdzie się źdźbło krytyki, to zawinięte dla niepoznaki w komplement, dostrzegalne ledwie dla paru specjalistów. Zwykle, praca naukowa zaczyna się od stwierdzenia, że poprzednik wszystko już najlepiej i najpiękniej powiedział, tak że nie ma co i dodać. Choćby się nawet miało mówić coś zgoła przeciwnego. A jeżeli chodzi o ocenę pracy młodszego naukowca, to znów ten młodszy jest zwykle uczniem jakiegoś autorytetu, który go kryje. Wszystko to uderzyło mnie przy wertowaniu literatury fredrowskiej, i to jest może powodem, że tyle karykaturalnych tez przechodzi tak gładko i nawet cieszy się aplauzem, obrasta po jakimś czasie powagą. Ba, tyle — mówiąc po prostu — byków uchodzi bezkarnie! Jest na przykład książka profesorska o Fredrze, w której każdy wypad w dziedzinę literatury francuskiej roi się od lekkomyślnych omyłek; o tej książce pisał bardzo obszerną recenzję inny profesor, z fachu i wykształcenia romanista; otóż, zdumiony byłem, widząc jak skutecznie dokładał starań, aby nie zauważyć ani jednej z tych gaf swego kolegi. Brak jest atmosfery ostrego starcia zdań, szczerej krytyki. Jeden stary Brückner, mimo że też kurtuazyjnie unika krytyki personalnej, czasem, na jakieś zbyt fantastyczne rojenia fredrologiczne, wykrzykuje rześko swoim zawiesistym językiem: „Na to nie ma zgody!”
Pewne światło na te sprawy rzuca niedawna enuncjacja jednego z profesorów, gdzie, z okazji jakiejś toczącej się polemiki o ciało uniwersyteckie, czytaliśmy co następuje: „Różnic nie daje jeden profesor drugiemu odczuwać. Wszyscy cenią się jednakowo i poważają. W ciele nauczycielskim obowiązuje zasada autorytetu. Co mówi botanik o botanice, to się uznaje za prawdę i orzeczenie ostateczne... Stąd pochodzi ta rzekoma pewność profesorów, która niewtajemniczonych w życie uniwersyteckie uderza. Jest ona niczym innym jak uznaniem kompetencji profesora w zakresie jego przedmiotu
Uwagi (0)