Pieśń o Rolandzie - Autor nieznany (biblioteka chłodna .txt) 📖
Najstarszy francuski epos rycerski, którego tematem są starania chrystianizacyjne wojsk Karola Wielkiego na terenie Saragossy.
Król Marsyl decyduje się na podstęp — saraceńscy posłowie mają zapewnić cesarza, że po opuszczeniu przezeń Hiszpanii król przyjmie chrzest. Roland uważa, że nie można ufać Marsylowi. Na posła wskazuje Ganelona, który dołącza do posłów saraceńskich i wyznaje im niechęć do Rolanda i pragnienie jego śmierci. Marsyl, usłyszawszy propozycję otrzymania połowy terytorium Hiszpanii, ustępując drugą część Rolandowi, wpada w gniew. Podczas narady u hiszpańskiego władcy Ganelon radzi, by przystać na warunki Karola Wielkiego, a przy odwrocie francuskich wojsk napaść na tylną straż, w której znajdować się będą Roland i Oliwier. Oddziały saraceńskie otaczają wycofujące się wojsko. Bratanek cesarza unosi się honorem i nie wzywa pomocy. Biskup Turpin podtrzymuje francuskie oddziały na duchu. Roland w końcu dmie w róg, odcina prawą pięść Marsyla i rozpacza nad poległym z ręki Marganisa Oliwierem. Turpin umiera. Roland, czując nadchodzącą śmierć, kładzie się i zwraca twarz ku Hiszpanii.
- Autor: Autor nieznany
- Epoka: Średniowiecze
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Pieśń o Rolandzie - Autor nieznany (biblioteka chłodna .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Autor nieznany
Karol śpi jak człowiek, którego gryzie cierpienie. Bóg zesłał mu świętego Gabriela; jemu polecił, aby strzegł cesarza. Anioł stoi całą noc w jego głowach. Widzeniem ukazuje mu bitwę, jaką mu wydadzą. Ukazuje mu ją złowróżbnymi znaki. Karol wznosi oczy ku niebu. Widzi grzmoty i wiatry, i mrozy, straszne burze i nawałnice, i blask ognia i płomieni, które nagle spadły na jego wojsko. Kopie bukowe i jabłonne zapalają się, takoż tarcze aż do klamer ze szczerego złota. Drzewce ostrych włóczni pękają; kolczugi i hełmy stalowe skręcają się; Karol widzi swoich rycerzy w wielkiej rozpaczy. Potem niedźwiedzie i leopardy chcą się pożreć; węże i żmije, smoki i czarty. I jest tam więcej niż trzydzieści tysięcy gryfów, które wszystkie rzucają się na Francuzów. Francuzi krzyczą: „Karolu Wielki, na pomoc!”. Król wzruszony boleścią i litością chce iść, ale nie może. Z lasu wychodzi nań wielki lew pełen wściekłości, pychy i zuchwalstwa. Lew targa się na samą osobę cesarską i zaczepia go: obejmują się wpół ciała, aby walczyć. Ale Karol nie wie, kto jest górą, kto dołem. Cesarz nie obudził się.
Po tym widzeniu przychodzi inne: jest we Francji, w Akwizgranie, na ganku i trzyma niedźwiedzia uwiązanego na dwóch łańcuchach. Widzi od Ardenów biegnących trzydzieści niedźwiedzi. Wszystkie mówią jak ludzie; powiadają mu: „Panie, oddaj go nam! Nie godzi się, abyś go przetrzymywał dłużej. To nasz krewniak, winni mu jesteśmy pomoc”. Aż z pałacu nadbiega chart. Na zielonej murawie, przed innymi, rzuca się na największego niedźwiedzia. Wtedy król patrzy na cudowną walkę. Ale nie wie, kto zwycięzcą, kto zwyciężonym. Oto co anioł z nieba pokazał rycerzowi. Karol śpi aż do nazajutrz, do białego dnia.
Król Marsyl uciekł do Saragossy. Pod drzewem oliwnym zsiadł z konia w cieniu. Oddał sługom swój miecz, swój hełm i nędznie się ułożył na zielonej trawie. Postradał prawą rękę, ucięto mu ją gładko; z powodu krwi, którą stracił, omdlewa z lęku. Przy nim żona jego, Bramimonda, płacze i krzyczy, i głośno zawodzi. Z nią więcej niż dwadzieścia tysięcy ludzi, którzy przeklinają Karola i słodką Francję. Biegną do groty Apollina, pomstują nań, odkazują się szpetnie: „Ha! zły Boże! Czemuś nam uczynił taki wstyd? Czemuś ścierpiał zgubę naszego króla? Złą dajesz zapłatę tym, co ci dobrze służą”. Potem odbierają mu berło i koronę, walą go na ziemię do swoich nóg, biją go i kruszą kijami. Potem Terwaganowi wydzierają jego karbunkuł; Mahometa rzucają do rowu, aż świnie i psy gryzą go i depcą.
Marsyl ocknął się z omdlenia. Każe się zanieść do swej komnaty: są tam wymalowane i wyrysowane znaki rozmaitymi kolorami. A królowa Bramimonda płacze nad nim, wydziera sobie włosy: „Ja, nędzna” woła; i potem głośno wykrzykuje: „Ha! Saragosso, jakaś ty zeszpecona, kiedyś stradała miłego króla, który cię miał w swym ręku. Zdrajce są nasze bogi, że mu chybiły pomocy w dzisiejszej bitwie. Emir będzie tchórzem, jeśli nie przyjdzie zwalczyć tego zuchwałego plemienia, tych junaków tak hardych, że nie dbają o własne życie. Cesarz o siwej brodzie dzielny jest i pełen pychy: jeśli emir wyda im bitwę, nie ucieknie. Co za rozpacz, że nie ma nikogo, kto by go zabił!”.
Siedem pełnych lat cesarz został przemocą w Hiszpanii. Zdobywa tam liczne zamki i miasta. Król Marsyl sili mu się oprzeć. Zaraz w pierwszym roku rozesłał swoje gońce: z Babilonu wezwał Baliganta: był to emir, starzec brzemienny laty, który żył dłużej od Wergilego i Homera. Niechaj przybywa do Saragossy na pomoc: jeśli tego nie uczyni, Marsyl zaprze się swoich bogów i wszystkich bożków, których uwielbia; przyjmie wiarę chrześcijańską, będzie szukał pokoju z Karolem Wielkim. Ale emir jest daleko, zapóźnił się wielce. Z czterdziestu królestw zwołuje ludy; każe gotować wielkie statki, okręty i galary, barki i łodzie. Pod Aleksandrią jest wielki port nad morzem; zbiera tam całą swoją flotę. Było to w maju, w pierwszy dzień lata: rzuci na morze wszystkie swoje wojska.
Wielkie jest wojsko tego podłego nasienia. Poganie pędzą wszystkimi żaglami, wiosłują, sterują. Na szczycie masztów i na wysokich dziobach błyszczą karbunkuły i mnogie latarnie; z góry rzucają przed siebie taką jasność, że w nocy morze jest jeszcze piękniejsze. I kiedy zbliżają się do ziemi hiszpańskiej, brzeg rozświetla się cały i błyszczy. Wieść o tym dochodzi aż do Marsyla.
Plemię pogańskie nie myśli o spoczynku. Opuszczają morze, wpływają na słodkie wody. Przebywają Marbryzę, przebywają Marbrozę, płyną w górę Ebru z wszystkimi statkami. Latarnie i karbunkuły błyszczą bez liku i całą noc świecą wielkim światłem. Rankiem przybywają do Saragossy.
Dzień jest jasny i słońce błyszczące. Emir wysiadł ze swego statku. Po jego prawicy kroczy Espanelis; siedemnastu królów tworzy jego świtę; potem idą hrabiowie i diuki, których nie znam liczby. Pod laurem, w szczerym polu, rzucają na zieloną trawę dywan z białego jedwabiu: wznosi się tron, cały z kości słoniowej. Tam siedzi poganin Baligant; wszyscy inni stoją przed nim. Ich pan pierwszy przemówił: „Słuchajcie, zacni i dzielni rycerze! Król Karol, cesarz Francuzów, nie ma prawa jeść, o ile ja nie każę. W całej Hiszpanii wydał mi wielką wojnę; wzajem pójdę go szukać w słodkiej Francji. Nie spocznę w życiu, póki go nie ubiję lub póki nie uzna się zwyciężonym”. Jako zakład swoich słów uderza się prawą rękawicą w kolano.
Skoro tak rzekł, zaklina się mocno, że za wszystko złoto, jakie jest na ziemi, nie poniecha wyprawy do Akwizgranu, gdzie Karol odbywa swoje roki. Ludzie jego chwalą mu to, dają mu swoje rady. Wówczas woła dwóch swoich rycerzy; jeden Klaryfan, drugi Klarian. „Jesteś synem króla Maltrajana, który miał obyczaj chętnie nosić poselstwa. Nakazuję ci, abyś poszedł do Saragossy. Oznajm ode mnie Marsylowi: przyszedłem mu pomagać przeciw Francuzom. Jeśli znajdę sposobność, będzie wielka bitwa. Jako zakład daj mu tę zwiniętą rękawicę haftowaną złotem i niechaj ją wdzieje na prawą rękę. I zanieś mu tę laskę ze szczerego złota, i niechaj przyjdzie tutaj uznać się mym lennikiem. Pójdę do Francji wojować z Karolem. Jeśli nie będzie błagał zmiłowania, leżąc u moich stóp, i jeśli nie zaprze się wiary chrześcijańskiej, zedrę mu z głowy koronę”. Poganie odpowiadają: „Dobrze rzekłeś, panie”.
Baligant powiada: „Baronowie, na koń! Niech jeden niesie rękawiczkę, drugi laskę”. Odpowiadają: „Miły królu, tak uczynimy”. Tak długo jadą, aż przybyli do Saragossy. Przebywają dziesięć bram, przebywają cztery mosty, jadą ulicami, gdzie przyglądają się im mieszczanie. Kiedy się zbliżają, słyszą w górze wielki zgiełk pochodzący z pałacu. Tam zbiera się plemię pogan, którzy płaczą, krzyczą, święcą wielką żałobę: opłakują swoich bogów, Terwagana i Mahometa, i Apollina, których już nie mają. Powiadają jeden do drugiego: „Nieszczęśliwi! Co się z nami stanie? Spadła na nas wielka klęska: straciliśmy króla Marsyla; wczoraj hrabia Roland uciął mu prawą rękę; i Jurfala płowowłosego też nie mamy. Cała Hiszpania będzie teraz na ich łasce”. Dwaj posłowie zsiadają z koni przed gankiem.
Zostawiają konie pod drzewem oliwnym: dwaj Saraceni chwycili je za cugle. I posłowie ujmują się za płaszcze, i wstępują na sam szczyt pałacu. Kiedy weszli do wielkiej komnaty, dają z przyjaźni niewczesne powitanie: „Niechaj Mahomet, który ma nas w swojej mocy, i Terwagan, i Apollo, nasz pan, chronią króla i strzegą królowej!”. Bramimonda rzecze: „Słyszę oto bardzo szalone słowa! Ci bogowie, których wołacie, ci bogowie chybili nam. Pod Ronsewal wypłatali nam szpetną sztukę; dali wyciąć naszych rycerzy; pana mego, który oto leży, opuścili w bitwie. Stracił prawą rękę, uciął mu ją Roland, potężny hrabia. Karol zagarnia pod swoją władzę całą Hiszpanię! Co się ze mną stanie, bolesną, nędzną królową? Ha! czyż nikt się nie znajdzie, kto by mnie zabił?”.
Klarian powiedział: „Pani, nie gadaj próżno! Jesteśmy posłowie Baliganta poganina. Będzie bronił Marsyla, przyrzeka to: jako zakład posyła mu swoją rękawicę i laskę. Mamy na Ebrze cztery tysiące galarów, okrętów, barek i chybkich łodzi, i tyle statków, że nie umiem ich zliczyć. Emir jest silny i potężny; pójdzie do Francji poszukać Karola; czuje w sobie moc, aby go zabić albo zmusić, by błagał o łaskę”. Bramimonda rzekła: „Czemuż miałby iść tak daleko? Bliżej snadnie znajdziecie Franków. Oto siedem lat, jak cesarz jest w tym kraju; jest śmiały i chrobry; raczej by umarł, niżby uciekł z pola bitwy; tyle on się lęka każdego króla, ile mąż lęka się dziecka. Karol nie boi się nikogo w świecie”.
„Przestań!” — rzekł król Marsyl; a do posłów: „Panowie, do mnie to trzeba mówić. Widzicie, śmierć mnie przyciska, a nie mam syna ani córki, ani dziedzica. Miałem jednego: ubili mi go wczoraj! Powiedzcie memu panu, aby mnie odwiedził. Emir ma prawa do całej Hiszpanii. Oddaję mu ją ze szczerego serca, jeżeli chce; ale niechaj jej broni przeciw Francuzom! Co do Karola Wielkiego, dam mu dobrą radę: od dziś za miesiąc Baligant będzie go miał jeńcem. Zaniesiecie mu klucze od Saragossy. Potem powiedzcie mu, żeby nie odchodził, jeśli posłucha mej rady”. Odpowiedzieli: „Panie, dobrze powiadasz”.
Marsyl rzecze: „Cesarz Karol pobił mi ludzi, spustoszył mi ziemie. Miasta moje pogwałcił i zdobył. Tej nocy nocował nad brzegami Ebro; to ledwie siedem mil stąd, policzyłem. Powiedzcie emirowi, aby tam zawiódł całe swoje wojsko. Przekazuję mu to przez was: niechaj tam wyda bitwę!”. Oddał im klucze Saragossy. Posłowie kłaniają się obaj; żegnają się, po czym wracają.
Dwaj posłowie wsiedli na koń. Opuszczają śpiesznie miasto, pędzą do emira w wielkim popłochu. Wręczają mu klucze Saragossy. Baligant powiada: „Czegoście się dowiedzieli? Gdzie Marsyl, którego wezwałem?”. Klarian odpowiada: „Ranny jest śmiertelnie. Cesarz był wczoraj w górach, chciał wracać do słodkiej Francji. Ustanowił tylną straż, bardzo zaszczytną: został w niej hrabia Roland, jego siostrzan, i Oliwier, i wszystkich dwunastu parów, i dwadzieścia tysięcy Francuzów, samych rycerzy. Król Marsyl, dzielny król, wydał im bitwę. Roland i on spotkali się. Roland zadał mu swoim Durendalem taki cios, że odciął mu od ciała prawą pięść. Zabił jego syna najukochańszego i baronów, których miał ze sobą. Marsyl wrócił do domu uciekając; nie mógł strzymać; cesarz ścigał go gwałtownie. Król wzywa cię, abyś go wspomógł; oddaje ci z woli królestwo Hiszpanii”. A Baligant zadumał się. Ściska go taki żal, że omal nie szaleje.
„Panie emirze, rzecze Klarian, wczoraj pod Ronsewal wydano bitwę. Zabito Rolanda i hrabiego Oliwiera, i dwunastu parów, których Karol tak kochał; Francuzów zabito dwadzieścia tysięcy. Król Marsyl stracił prawą pięść i cesarz ścigał go silnie; nie zostało w tej ziemi ani jednego rycerza, którego by nie zabito albo nie utopiono w Ebrze. Francuzi stoją obozem nad rzeką; są tak blisko nas w tej okolicy, że jeśli zechcesz, ciężko im będzie wracać”. Aż oko Baliganta znowu się staje harde; serce się w nim napełnia radością i zapałem. Prostuje się na swoim tronie i woła: „Baronowie, nie ociągajcie się! Wychodźcie ze statków! na koń i jedźcie! Jeśli stary Karol Wielki nie ucieknie, król Marsyl będzie wnet pomszczony: za jego stradaną prawą pięść ja mu wydam głowę cesarza”.
Poganie arabscy wyszli ze statków, po czym wsiedli na konie i muły. Jadą przed siebie, co mogą innego uczynić? Emir, skoro wszystkich pognał, woła Gemalfina, jednego ze swych wiernych: „Powierzam ci wszystkie moje wojska...”. Zaczem siada na swego gniadosza. Tak długo jedzie, aż przybył do Saragossy. Zsiada z konia przed marmurowym gankiem; czterech hrabiów trzyma mu strzemię. Wstępuje po schodach do pałacu. Aż Bramimomda wybiega na jego spotkanie i powiada: „Ja nędzna i zrodzona w nieszczęściu, królu, straciłam mego pana i to tak haniebnie!”. Pada do jego stóp, emir podnosi ją i oboje pełni boleści idą do komnaty.
Kiedy król Marsyl ujrzał Baliganta, woła dwóch hiszpańskich Saracenów: „Weźcie mnie pod ramiona i podeprzyjcie mnie”. Lewą ręką wziął rękawicę. „Królu mój, emirze, oddaję ci wszystkie moje ziemie i Saragossę, i lenno, które do niej należy. Zgubiłem siebie i zgubiłem cały mój lud”. A emir odpowiada: „Wielce mnie to boli. Nie mogę długo mówić z tobą: wiem, że Karol nie czeka na mnie. Ale przyjmuję twoją rękawicę”. Pełen boleści oddala się płacząc. Schodzi po schodach, wsiada na konia, wraca do swoich wojsk prąc rumaka ostrogami. Jedzie tak szybko, że przegania innych. Raz po raz krzyczy: „Bywajcie, poganie, bo tamci już zaczynają uciekać!”.
Rano o pierwszym świtaniu zbudził się cesarz Karol. Święty Gabriel, który go strzeże w imię Boga, podnosi rękę i czyni
Uwagi (0)