Senat szaleńców; Proza poetycka; Utwory radiowe - Janusz Korczak (czytac txt) 📖
Senat szaleńców obraduje w szpitalu psychiatrycznym: to miejsce, gdzie można wypowiedzieć wszystko, nawet najbardziej niedyskretne diagnozy społeczne, nawet najbardziej rewolucyjne propozycje reform. Sztuka została wystawiona w roku 1931 na deskach teatru Ateneum w Warszawie w reżyserii Stanisławy Perzanowskiej.
W zbiorku znajdziemy także zbiór modlitw „Sam na sam z Bogiem”, pełnych pokory i świętego zwątpienia, chwytające za serce „Felietony radiowe”, obyczajowo-filozoficzne dialogi „Bezwstydnie krótkie”, wakacyjne obrazki „Pedagogiki żartobliwej” i nowatorskie spojrzenie mądrego pedagoga na wielką postać biblijną w rozważaniu: jakim dzieckiem był mały Mojżesz? Ten ostatni utwór zachował się tylko jako przekład hebrajski, wydrukowany w październiku 1939 r. w piśmie „Omer” w Palestynie. Obecną publikację zawdzięczamy tłumaczeniu Ewy Świderskiej i Hanny Kirchner.
- Autor: Janusz Korczak
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Senat szaleńców; Proza poetycka; Utwory radiowe - Janusz Korczak (czytac txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Janusz Korczak
Idą w rydle zbrojni gór i mórz saperzy. W dymiących trzewiach wulkanów, w zimnych szkieletach granitów — grzebią się, sekują mięso zastygłego globu, w jego tysiącznych serc komorach szukają źródeł przeżytych żywotów. W zastygłym w bursztynie owadzie, w zdiamenconym węgla pyle, na koralowym wysp kurhanie, w słonej krwi ziemskiego olbrzyma — odgadując przeszłość, wieszczą przyszłe lat miliony, sylabizując, jak z żyć śmierci i z śmierci kwitły życia. Z jaskiń i moczarów, czaszek i piszczeli, z zalanych cmentarzysk badają sanskryt zaginionych bytów.
A za nimi — pluton za plutonem — od stóp do głów w myśli zbrojni stal — różni, a taka ich mnogość, a taki każdy inny — a tacy wszyscy razem bracia.
Ten, cichy opat Grzegorz37, z zielonego grochu wytrącił groźne prawo dziedziczności. Ten, włóczęga, okrzykiem: „Ziemia!” powitał pierwszy nowe lądy38. Ów, bytu zwycięzca, w: „Myślę więc jestem”39, zaklęciu dumnym a męskim. Ten z kamiennego okopu zdobył40 prastary kodeks Hammurabiego41. Ten, głuchej wioski bakalarz, wydarł zazdrosnej wróżce barwne królestwo owadów42. Ten, ranny w stu wzlotach, odbił ptakom potęgę skrzydeł i opanował powietrze. Ów — pan na morskich dnach. Ten, piwowar, z płonących zarazą miast wywiódł kobiety i dzieci i zraził wroga — zarazę.43 Ten zwalił się na motłoch wyrazów różnojęzycznych i skuł w niewolę jedności44. — Ten upokorzył świat roślin zielonych, stanowiąc ich hierarchię45. Ów zdarł koronę królowi stworzenia, zwierząt prawodawca. — Ten słońce poruszył z posad46. Ów bóstwo uwięził w geometrycznej formule47. Ten wyrwał wiedźmie nędzy żądło zatrute. Ten w tryumfie wykrzyknął48: Omnis e cellula cellula!49
Ku Twojej Boże chwale.
A za zbrojnymi szyki ciury i maruderzy, prawniki, inżeniery, doktory, agronomy, polityczne pyskale, gawiedź stosowana, matacze i handlarze — ze skrawków naszych zwycięstw budują dla ludzkiego mrowia fortunę, wygodę i siłę. — Sprzedają za grosze, rakietami bawią pospólstwo i nęcą ku sobie dziewuchy.
Nie dbamy o nich, Rycerze Piękna i Prawdy. Czasem spojrzy przelotnie najsmutniejszy — żeglarz duszy człowieczej — uśmiechnie się pobłażliwie.
A gdy tak idziem zapatrzeni w Ciebie, święta Pratajemnico, naiwna pierś westchnie: „biedne żołnierzyki”. Widzą brązowe twarze i pochylone barki: radzi by ugościć samotnych, do jasnej chaty wprowadzić — niech spoczną.
My biedni? — Nam odpoczynek? — Najradośniejsi w huraganach walki ku nieznanym końcom wolnego lotu — oko w oko z wrogą ciemnością — sam na sam z Bogiem. — Ty nam rodziną, świetlicą, ojczyzną, Ty ochotą i nagrodą, Ty sprzymierzeńcem wtajemniczonych. W oczach rodzą się i mężnieją prawd zorze — i nowe, wciąż nowe prawd tych tajemnice — dla nas i skarbu naszego dziedziców, synów naszego Jutra.
Wybacz, Boże, że się skarżyłam.
Mówiłam: syn mój zabity, Ojczyzna zabrała mi syna, złożył w ofierze swe życie.
Nie rozumiałam. Dzięki Ci, Boże, żeś mnie oświecił.
Mówię: wezwałeś mojego syna do Siebie, Ojczyzna usynowiła moje lube dziecię, dała mu — nie zabrała — dała mu piękną śmierć.
Płaczę łzami radości i dumy na myśl, że stanął przed Tobą żołnierz najbliższy — zaraportował:
— Rozkaz, Panie Boże.
Ojczyzna piękną śmierć mu dała.
Dzięki Ci, żeś mnie oświecił.
Dzięki Ci, Stwórco, iżeś umyślił twór dziwny stworzyć taki, jakim ja jestem. Pokiełbaszony wszelkiej na przekór logice, a przecie taki, jak trzeba; a przecie potrzebny Ci chyba, gdy jestem. — Im mocniej bez sensu, tym Ci wdzięczniejszy — ja — protest — impertynencja, bezczelny samsobiepan śród karnego stada, ja — psikus, Prima Aprilis i drzewo Aśwattha50.
Modlitwa moja, Stwórco, nie ta co ongi, co wszyscy — a ja i dziś — i w tym właśnie — tym jedynym momencie, który się już nie powtórzy. — Zrozum: Twój trefniś-prorok — i Brat! — Ja — alboż wiem, co za taki? Że nie znam siebie, raz bzdurnie dostojny, to dostojnie bzdurny — dumny, pokorny, tkliwy, groźny, gardząc, jak kot się łaszę, skryty, wszystko wypaplę, sprzedaję łzy, gubię laski i scyzoryki, czujny na cień niewoli, co sięga, nie zrywam, a palę kajdany — i tylko w najdrobniejszym szepcie widzę Cię, o Stwórco, i za tom Ci wdzięczny bez granic. — Nie wierzysz, że się chcę modlić? — Ejże! — Toć na przekór klechom — Bogiem jesteś — wiem, co to znaczy.
Dzięki Ci, Stwórco, że stworzyłeś świnię, słonia z długim nosem, żeś postrzępił liście i serca, żeś dał czarne mordy Murzynom, a burakom słodycz. Dzięki za słowika i pluskwę, za to, że dziewczyna ma piersi, że rybę dusi powietrze; że są błyskawice i wiśnie, żeś arcycudacko kazał nam się rodzić, żeś tyle człowieka ogłupił, że sądzi, że nie można inaczej; że dałeś Myśl kamieniom, morzu, ludziom.
Myśl, która bliźnim trzy po trzy plecie, a sobie dumne bajki roi. Nie niebo — ona najszkarłatniejsze ma wschody i zachody — ona orlica, hultaj, kłamca. — Jakże ją kocham.
— Puści się na wagary — zgadnij, gdzie się wałęsa, aż wróci niecnota umorusana, do ludzi niepodobna, a taka przebiegle skruszona, a taka radosna, przyrzeka poprawę — głupi jej uwierzy — wie, że przebaczą ladaco.
Wszystko przeczuwam, nic nie wiem. Głupie mi prawdy czytane; te mają walor, które podpatrzę przez dziurkę; a że niedokładnie, więc zawsze się mylę; tym lepiej. Jestem!
Nic nie wiem, wszystko zgaduję. Wiesz, Stwórco, co znaczy: wszystko!
Od stóp do głów nieużytek, a muszę, psiamać, być pierwszy; nadzieję tracę tylko na pięć minut, wszystko, co mądre, zaczynam od jutra; uwalę się pępkiem do góry na piachu, wygrzewam; płaczę nad gruszą, że samotna w polu, i starca w ramię całuję. Poważnie pluję i łapię, w powietrzu wywracam koziołki i zawsze miał będę lat szesnaście, grał będę w kukso, gwizdał na palcach i przegram wszystkie od portek guziki. — Od stóp do głów nieużytek, o jakżeby biedna ludzkość była beze mnie. Uczę ją kochać grzech i pożary i pełną, pełną, pełną piersią oddychać.
Nad moim jednym pytaniem stu tępych profesorów ślęczy żywot cały. W różowe uszka słodkie ślę: dobranoc tysiącom dziewcząt, chłopakom. Smaruję maścią wszystkie psy parszywe. Tarmoszącą się przeszłość za kark wywlekam i jawię. I z pistoletu w przyszłość strzelam jak w asa. I słońce piję, oczu nie mrużąc. I tak mi się coś zdaje, żeś naraz nas stworzył i psotnie oś ziemi pochylił, żeś był wtedy nieco wstawiony: artysty nie tworzy się na trzeźwo. A ich, tych tam, arcyświąteczne jedyne sny — toć nasz chleb powszedni.
Bo jeśli nie lubię, tylko tych, co trzeźwi; jeśli się boję, tych ponoć, co dążą i wiedzą, czego chcą.
Moje chwile — wszystko podrzutki i dzieci nieślubne — bez opieki i ładu — tańczą na linie, łykają pochodnie.
Ściągnę gruszę z cudzego sadu; występek niegroźny — nie uciekam, a lekko odfruwam51; zawsze się w porę pijany obudzę, z kałuży biały wylizę i Bóg się na mnie nie gniewa — pobłaża.
Wszystko kocham swawolnie — radośnie — bez troski.
Kutym na cztery nogi, naiwny jak dziewczyna, gdy wierzy. Przyglądam się sobie z uśmiechem lub spiorę, a mocno. — Drobniusie paciorki zbieram, szeroko otworzę oczy, powiem do latarni ulicznej: „Ty jedna rozumna i piękna”. Co dzień coś nowego dostrzegam, na co od lat patrzę — zdumiony nagle, że pies ma ogon, że tramwaj sam jedzie, brzoza korę ma białą.
Biednaś ty, boża krówko, gdy cię oko boli, biedne jest każde, każde, każde ziemskie życie.
Urodziłem się, Stwórco, pięć wieków spóźniony, o lat pięćset za wcześnie. Dlatego tak wesoły i smutny: że żyję, że już żyć skończyłem, żem nie zaczął jeszcze.
Ty i Ja — Stwórco — nikt więcej. — A Ja — to My — My wszyscy. — My — Twego Sejmu bluźniercza lewica i Twego Tronu, Domine canes52. — My, tęcze jesiennej szarugi, wśród Twoich synów pomylone twory — my, śnieg lipcowy — maki czerwone lodowców, my — żagle rozpięte. To nic, że kłębkiem babcinej bawełny bawim53 się z kociakiem — my walim trony despotów, my wieże samotne wznosimy. My z obłąkanej duszy krzeszem czyn stokroć trzeźwy, my walcom katarynki posłuszni — hymnem przyszłości sztyletujem teraźniejszość, mrzemy i zmartwychwstajem na nasz własny rozkaz, my na cmentarzach wszystkich niedokonań walim dokonania pomnikiem wspólnej niemocy.
Za to, o Stwórco, błogosławię Tobie i w dreszczu rzucam na kartę — Pyszną Rozkosz Życia.
— Va banque: Życie za Twórczość.
Matuś — Ojczulku. Wy mi te modlitwy szybko dyktowali, musiałem je mozolnie z pamięci — wyraz po wyrazie, po literze litera — składać i spisywać. Czasem nie dosłyszałem, często nie rozumiałem, robiłem błędy, pamięć zawodziła, przepuściłem wiele. — Z rzadka poprawialiście — niewiele — tyle, by zrozumialej było dla mnie i dla ludzi.
Nie wiem, czy Waszą mowę do mnie mogę nazwać swoim dla Was nagrobkiem. Dziękuję Wam za życie i za śmierć Waszą, za moje życie i śmierć. Rozeszliśmy się na chwilę, aby się znów spotkać razem.
Matuś — Ojczulku, ze wszystkich skamieniałych tęsknot i bólów Waszych i moich przodków pragnę wznieść wysoką, strzelistą, samotną wieżę dla ludzi. Liczba tych pod ziemią szkieletów, których głosem pod Wasze dyktando przemawiam — jest tylko za ostatnich lat trzysta — aż tysiąc — i dwadzieścia — i cztery. Jak różne nosili imiona.
Dlatego na tym małym nagrobku nie kładnę54 imienia.
Dziękuję, żeście nauczyli słyszeć szept zmarłych i żywych, dziękuję, że poznam tajemnicę Życia w pięknej godzinie śmierci.
Wasz syn
27 IV 1920 r.
Nie niosę Ci modłów długich, o Boże. Nie ślę westchnień licznych... Nie biję niskich pokłonów, nie składam ofiary bogatej ku czci Twej i chwale. Nie pragnę wkraść się w Twą możną łaskę, nie zabiegam o dostojne dary.
Myśli moje nie mają skrzydeł, które by pieśń niosły w niebiosa.
Wyrazy moje nie mają barwy ani woni, ani kwiatów. Znużony jestem i senny.
Wzrok mój przyćmiony, a grzbiet pochylony pod ciężarem wielkim obowiązku.
A jednak prośbę serdeczną zaniosę, o Boże. A jednak klejnot posiadam, którego nie chcę powierzyć bratu — człowiekowi. Obawiam się, że człowiek nie zrozumie, nie odczuje, zlekceważy, wyśmieje.
Jeżeli jestem szarą pokorą wobec Ciebie, Panie, to w prośbie mej staję przed Tobą — jako płomienne żądanie. Jeśli szepcę cicho, to prośbę tę wygłaszam głosem nieugiętej woli. Wzrokiem nakazu strzelam ponad chmury.
Wyprostowany żądam, bo już nie dla siebie.
Daj dzieciom dobrą dolę, daj wysiłkom ich pomoc, ich trudom błogosławieństwo.
Nie najłatwiejszą prowadź ich drogą, ale najpiękniejszą.
A jako prośby mej zadatek przyjm jedyny mój klejnot: smutek.
Smutek i pracę.
a) Pisać? (szkoda czasu).
b) Czytać? (kino — kryzys książki).
c) Wydawca się krzywi (papier — druk).
d) Zresztą czytelnik sam...
Bezwstydnie krótkie (nowele).
— Ależ to głupiec.
— Wiem.
— Nie ma żadnych kwalifikacji.
— Wiem.
— W dodatku, niezupełnie, jakby to — no, niezupełnie pewny człowiek.
— Wiem.
— Takie odpowiedzialne stanowisko.
— A masz pan innego kandydata?
— Innego? — No, przecie55 — tak od razu — z miejsca.
— Aha: no, to wiedz pan, że ze względów taktycznych, dla dobra stronnictwa, on musi tymczasem być i mądry, i wykwalifikowany, i najzupełniej pewny. — Tymczasem. Zobaczy się, co dalej.
— Chyba że tak.
— Mówię ci jak uczciwy człowiek: on niewart pomocy. Sam sobie winien. Mógł mieć. — No, ale jak się uparł, że mu nie wypada, to wybacz.
— No, ale tak go zostawić? On zawsze był przecie dziwak.
— Nie dziwak, ale dureń. Wiesz, co mi wtedy powiedział? „Ja kraść nie będę”. — Rozumiesz: wszyscy mogą, tylko nie on.
— Wiesz przecie: nigdy nie liczył się ze słowami.
— Ale ja się liczę i grosza mu nie pożyczę. Dosyć! Ma, na co zasłużył.
— Więc nie oddał?
— Lepiej jeszcze. Pożyczył znów trzysta złotych.
— Idiota jesteś.
— Ależ poczekaj: jaka56 ty w gorącej wodzie kąpana.
— No, więc gadaj.
— Od razu ostro wsiadłem. A on: „Czy się zapieram — jak tylko będę miał — jak będziesz w potrzebie, też pomogę”. I powiada: „Napadłeś na mnie”.
— A ty?
— Mówię mu, że jak żyję, na nikogo nie napadałem, tylko żeby zwrócił. A on: „Pożycz mi jeszcze trzysta, to — już razem”.
— I pożyczyłeś?
— A co miałem robić? Mówił, że ma nóż na gardle.
— Idiota jesteś.
— Rzeczywiście. Ciekaw bardzo jestem, co ty byś na moim miejscu zrobiła? Miał nóż na gardle.
— Powiadam ci: boki zrywać.
Uwagi (0)