Klechdy polskie - Bolesław Leśmian (książki w bibliotece .TXT) 📖
Klechdy polskie to zbiór utworów Bolesława Leśmiana, które po raz pierwszy zostały wydane w 1956 roku, prawie 20 lat po śmierci pisarza.
W zbiorze znajdują się baśnie Czarny kozioł, Jan Tajemnik, Majka, Podlasiak i Wiedźma. Leśmian odwołuje się w nich do podań wiejskich, ludowych, pogańskich. Ich bohaterowie, ludzie pochodzący ze wsi, mierzą się z różnymi upiorami, tajemnicami, a niekiedy wcieleniami diabła. Baśnie Leśmiana w intrygujący sposób oddają rzeczywistość dawnych polskich wierzeń i przesądów.
Bolesław Leśmian to jeden z najsłynniejszych pisarzy i poetów polskich pierwszej połowy XX wieku, uznany za najoryginalniejszego twórcę tych czasów. To twórca nowego typu ballady, zasłynął także charakterystycznym językiem — jego utwory pełne są neologizmów, zwanych leśmianizmami. W swoich dziełach odwoływał się często do wątków fantastycznych, do wierzeń ludowych, czerpał z tradycji baroku, romantyzmu i Młodej Polski, inspirował się Bergsonem i Nietzschem.
- Autor: Bolesław Leśmian
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Klechdy polskie - Bolesław Leśmian (książki w bibliotece .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Leśmian
Ogon rybi w całej okazałości stanął mu nagle przed oczyma.
Majka skłoniła głowę na piersi, jakby w bezradnym poczuciu winy niepoprawnej...
— Coś mi się widać we łbie pomąciło, gdym te pończochy i trzewiki nabywał — rzekł ze smutkiem Dziura. — Możem zapomniał, a może i pamiętać nie chciałem, aby pamięci tym ogonem rybim zbytnio nie turbować.
— Nie uznasz mnie? — spytała lękliwie Majka.
— Nie uznam — odparł z godnością.
— Nie prześlepisz miłością kalectwa mego? — spytała znowu.
— Nie prześlepię! — odrzekł z mocą.
— I nie nawykniesz nigdy?
— Nigdy!
Majka spojrzała na pierścień z granatem, którym Dziura uprzednio palec jej niemal dziecięcy ozdobił.
Łąka płynęła teraz tak szybko, że płachta, którą księżyc wzdłuż po niej rozesłał, z błyskawicznym pośpiechem usuwała się spod niej i zdawała się zwijać ku niebu.
Dziura uczuł nagle nieodpartą tęsknotę do brzegu, do lądu, do gruntu stałego.
Zauważyła to Majka i zbliżyła się do niego.
Dziura nie cofnął się, jeno tęsknota do brzegu zwiększała się w nim i dolegała mu nieznośnie. Piołun w zanadrzu zagrzał mu się i rozparzył.
Majka ruchliwymi nozdrzami zwęszyła zapach piołunu.
— Piołun pachnie — szepnęła zatrwożona.
Dziura spojrzał na nią spode łba, utkwił spojrzenie w ziemi i przemilczał odpowiedź.
— Masz go na piersi, w zanadrzu — mówiła Majka. — Boją się rusałki tego ziela, bo jego woń zatruwa je i niszczy. Wyjmij piołun z zanadrza i wyrzuć do jeziora.
— Niech sobie leży tam, gdzie dotąd leżał — odrzekł Dziura wymijająco. — Zawsze to bezpieczniej i zaradniej z piołunem na piersi do rusałki się zbliżyć. Albo ja wiem, co by mi się przytrafiło, gdybym bez tego piołunu porozumiewał się z tobą? Może nie tyle przez złą wolę, ile z nałogu i z przyrodzenia samego ściągnęłabyś mnie do jeziora, aby mnie w topielca zamienić.
Oczy Majki zapłonęły ogniem niezwykłym.
— Topielec czaruje nas, rusałki, swą bladością, bo my słabe i kruche, a on pieszczotom naszym bezoporny — szepnęła nagle, wdychając jadowitą dla niej woń piołunu.
— Chciałabyś, abym swój opór w śmierci zatracił? — spytał nieco chełpliwie Dziura, dziękując w duszy sobie samemu za uciułany zapobiegliwie zapas piołunu.
— Chciałabym — odrzekła z prostotą Majka.
— Toteż wolę piołunem się od ciebie przegrodzić, niż, wszelką przegrodę usunąwszy, ze śmiercią się spotkać w twych objęciach — zauważył Dziura, czując, że mu dreszcz po karku przebiega i ni to straszy, ni to kusi...
— A skąd ty wiesz, z którym dziwem w objęciach mych się spotkasz? — szepnęła Majka. — Usuń przegrodę, bo czas!
— Nie usunę! — odparł Dziura stanowczo i szeroką dłonią uderzył się w pierś, w to miejsce, gdzie piołun się znajdował.
— Zamieszkaj razem ze mną na dnie jeziora! — zawołała Majka z rozpaczliwą prośbą w głosie.
— Żywcem? — spytał Dziura.
— Żywcem albo śmiertelnie — odrzekła Majka. — Jak postanowisz, tak się stanie. Mówię do ciebie po rusałczanemu, bo nie umiem inaczej i nie mogę, a ty te słowa moje z lękiem odpychasz, że nie ludzkie, nie twoje, ziemią nie spylone i strzechy nad sobą nie mające... Dlatego się boisz tych słów i nie chcesz ich ramieniem ku sobie, jak sierpem, przygarnąć. Pomyśl sam: czy wierzysz w to, że ci coś złego pragnę uczynić?
— Jak pomyślę, to wierzę — odparł Dziura — a jak nie pomyślę, to i myśl taka do głowy mi nie przychodzi.
Powiedział to i dorzucił natychmiast:
— Ot już i pomyślałem niechcący...
Majka bezsilnie opuściła dłonie i cofnęła się wstecz ku kwiatom.
Woń piołunu i ciężar watowanej kacabejki zmęczyły ją i zniewoliły do milczenia.
A w duszy Dziury tęsknota do stałego gruntu, a dokładniej mówiąc, do onej popielatki, którą przez całe życie uprawiał, tak się rozrosła i rozpanoszyła, że chętnie by się, podróżą strudzony, i do snu wiekuistego ułożył, byleby mu w tej popielatce dół motyką wykopali.
— Pilno ci do brzegu? — spytała Majka.
— Jużci, że pilno — odpowiedział.
— Czy zaraz chcesz wracać?
— Upraszałbym, jeśli łaska — rzekł Dziura z nagłą pokorą w zmienianym nieco głosie.
Majka skinęła dłonią i zanim Dziura zdążył cokolwiek zmiarkować, ujrzał tuż przed sobą brzeg upragniony.
Co tchu z łąki na brzeg wyskoczył.
— Przyjdź w następną niedzielę, będę czekała — rzekła Majka głosem zmęczonym i bezsilnym.
Dziura się odwrócił, aby ją pożegnać, lecz nie było już ani Majki, ani łąki pływającej.
Jezioro zmalało, ułożywszy się po dawnemu w swym zwykłym, drzewami zaznaczonym obrębie.
Zdążył jeszcze Dziura postrzec, jak się jezioro cudotwórcze nabytego bezmiaru pośpiesznie wyzbywa i jak, gospodarnie uprzątając kędyś49 spłoszone resztki zaklętego ogromu, stara się wysiłkiem wód rozpasanych nacichnąć i znieruchomieć w swym przyrodzonym ograniczeniu.
Księżyc na jego pomarszczonej nocnym powiewem równi rozmnożył się teraz w niepodzielną a do upatrzonego miejsca luźnie przytwierdzoną gromadę paciorów srebrnych, które, wyłuskując się nawzajem ze siebie, zdawały się nie przekraczać w swych jednoczesnych zanikach i narodzinach umówionej raz na zawsze liczby.
Tę liczbę bezimienną mając mimo woli w oku, westchnął Dziura zawzięcie i poczuł w sercu ulgę z powodu, iż pod stopami miał grunt stały, a naokół zwykły porządek śmiertelnych a drogich mu rzeczy.
Zachciało się duszy na wywczasie50 pogrzeszyć, a Bóg jej ani czarów nie poskąpił, ani jej powrozami na bezdrożach nie skrępował, bo nie chciał jej, widać, wolnej woli ująć, jako tej darowizny szczupłej, którą, niby kęs czarnego chleba, od wieków spożywa, a spożyć ani umie, ani może — pomyślał Dziura, głowę na piersi dla tym lepszego myślenia zwieszając. — To tylko pewna, że widział mnie Bóg naocznie, gdym na owej łące chyżej tkwił, jak ten groch potyczony51, i gdym pokusę własną w kacabejkę watowaną odświętnie wystrajał, i gdym na palec biały, niejednym zapewne grzechem splamiony, pierścień z granatem radośnie wkładał. A i to widział, jak pończochy białe i trzewiki skórkowe, dla nóg ludzkich mozolnie i uczciwie sporządzone, chciałem ogonowi rybiemu niewiadomym sposobem przytroczyć.
Przeżegnał się Dziura i wolnym krokiem wyszedł z lasu na drogę, a drogą do wsi się udał, która z dala migała jednym tylko światełkiem w szybie odosobnionej chaty, bo zresztą od pól daleko jaśniejszych odrzynała się ciemność białym kominem tu i ówdzie, jak chustą na odjezdnym, powiewająca.
Wróciwszy do chałupy, spać się położył.
Skrucha i wiosna tak go rozebrały, że zasnął od razu, zaledwo zdążywszy światu całemu na pożegnanie ziewnąć z przeraźliwym, do gwałtownego szczeknięcia podobnym, hałasem.
Zazwyczaj miewał sen bez widzeń, lecz tej nocy widzenia go dręczyły.
Przyśnił się sam sobie jako topielec, na dnie jeziora rozpostarty. Wiedział, że jest bezbronny i bezoporny pieszczotom rusałczanym, a właśnie ruchliwe mrowie rusałek oblegało na wyprzódki jego zwłoki, krasy dawnej jeszcze nie wyzbyte, które dla pożądliwych warg były snadź strawą wybredną.
Czuł pod pachami łechtania nieznośne białych, zimnych palców i śmierć własna, zamiast dać ciału wypoczynek, dolegała mu niby okrutna zaraza.
Pożałował siebie, na dnie jeziornym bez niczyjej opieki samotnie poległego, a chociaż nigdy na jawie nie płakał, tym razem jął przez sen popłakiwać rzewnie nie swoim, jeno niewieścim zgoła głosem, jakby mu dusza do cna w tym śnie zbabiała.
Ocknął się w końcu, przysłuchując się własnemu, samodzielnie wciąż jeszcze trwającemu płaczowi, rękawem łzy z kątów ślepi rozrzewnionych otarł troskliwie, a jednocześnie gębę po własnej woli szlochającą przyłapał dłonią i stłumił.
Rozejrzał się potem po chacie, przeżegnał się i jak zaczął się bać, tak bał się już do samego rana.
Żadna go siła od tego strachu, jak od roboty w polu, odciągnąć by nie mogła, bo czegokolwiek Dziura się jął, to lubił do końca doprowadzić.
A nie tylko się bał czynów na jeziorze popełnionych i owej niewiadomości, która z nich wynikała, lecz i samego strachu, który go nawiedził, a którego siedlisko było nie w nim, lecz gdzieś poza nim — w ciemności.
Siadł ten strach na jego duszy, jak kruk na ziemi zoranej, i nic nie mówił, jeno cięgiem52 siedział a siedział.
Zrozumiał nagle Dziura, że otumaniła go Majka i czarami uwiodła, aby, grzechem obciążonego, ku sobie zniewolić, a potem śmierć mu podwodną dla swoich zamiarów rusałczanych zgotować.
Śmierci uniknąłem, alem grzechu nie uszedł! — myślał Dziura, bojaźń Bożą gorliwie w duszy rozniecając. — Nie dla mnie te schadzki po księżycu i te dłonie białe, pracą nietknięte. Tak mi z tym do twarzy, jak kobyle we wianku rucianym53! Źle się dzieje, gdy człek nie do swoich rzeczy się kwapi. Po cóż mi było, u licha, jej oczyma na jezioro poglądać i cielskiem nienawykłym tłoczyć się w ową nieskończoność, do której dusza moja ani się przypiąć, ani przyłatać nie mogła!
Postanowił tedy, że już odtąd wszelkich schadzek z Majką poniecha.
I poniechał.
Minęła jedna niedziela i druga, i trzecia, a Dziura do lasu nosa nawet nie wściubił.
Mijały te niedziele tak, jakby mijając gromadziły się nad brzegiem jeziora i wziąwszy się za ręce, patrzyły kędyś w oczekiwaniu i rachowały się nawzajem, że jest ich tyle a tyle.
Dziura bowiem był pewien, że Majka żadnej niedzieli nie opuszcza i wyczekuje go wiernie w umówionym miejscu.
Uczułby nawet urazę i smutek poniektóry, gdyby zawiodła tę wiarę i pewność.
— Niech czeka! — mówił do siebie, uśmiechając się pod wąsem. — Ani się obejrzy, jak wieczność jej na tym czekaniu zejdzie.
Dawny spokój i ład powrócił mu do duszy, gdy nagle pewnej nocy niedzielnej, do snu się właśnie układając, posłyszał w kącie szelest.
Nie chciało mu się głowy od lgnącego do niej snu odrywać.
Niech no jeszcze raz zaszeleści, a obejrzę się i rozpoznam — pomyślał. Zaszeleściło powtórnie.
Niech no trzeci raz zaszeleści, a już pewnikiem się zniecierpliwię i zajrzę — pomyślał znowu.
Zaszeleściło po raz trzeci.
Spojrzał Dziura w stronę szelestu, a tam na podłodze coś się złoci i porusza.
Nic, jeno porusza się i złoci.
Księżyc właśnie do izby przez szybę wkroczył i skośne odbicie okna wydłużył na podłodze tak, jakby chciał przez to odbicie okienne zobaczyć, co się tam pod podłogą dzieje.
Na tym odbiciu coś się w tej chwili złociło i poruszyło. Snop żytni czy diabeł z dukatem w gębie? — pomyślał Dziura i wzroku natężył.
Natężył wzroku i poznał.
Ni mniej, ni więcej, jeno warkocz Majki złocił się w kącie na podłodze i z widocznym wysiłkiem pełznął ku niemu jak żywy.
Zdrętwiał Dziura i wybełkotał jakieś słowo, którego sam zresztą w popłochu nie dosłyszał, a które zapewne określać miało stan jego obecny.
Warkocz, tym bełkotem widać ośmielony, pełznął coraz pośpieszniej. Przeżegnał się Dziura w pół drogi, ale znak krzyża w poprzek mu nie stanął i zamiarów jego nie pohamował.
Warkocz aż do stóp mu się przyczołgał i tam nieruchomiejąc zwinął się w kłębek jak wąż, snem zimowym zdjęty.
Porwał się Dziura na równe nogi i wybiegł z chaty na świat, rzemień od portek w biegu poprawiając, a warkocz za nim w te pędy, jakby się bał go z oczu, których nie miał, stracić.
Ubiegł Dziura kilka kroków od chaty, lecz widzi, że warkocz go ściga nieodstępnie, pusząc się i złocąc od pośpiechu.
Dziura — na lewo, warkocz — na lewo.
Dziura — na prawo, warkocz — na prawo.
Ani się odczepić od niego, ani mu umknąć, ani go się dobrym słowem pozbyć. Chwycił Dziura kamień i cisnął.
Kamień w warkocz ugodził.
Zalśnił się warkocz złociściej od tego pocisku i znów do Dziury pełznie.
Kopnął go Dziura nogą, a on u stóp mu się układa i łasi się, i waruje, jak ten pies wierny, którego ani kopnięciem, ani kamieniem odegnać nie można.
Zawstydził się Dziura swego uczynku i od wstydu złagodniał.
Łeb mi się pewno snem zbytnio zaprószył, żem się warkocza dziewczęcego uląkł! — pomyślał, krzepiąc się na duchu. — Nie bałem go się, gdy głowę Majki zdobił, a zatrwożyłem się teraz, gdy samopas po ziemi, jak robak bezdomny, pełznie. Niech sobie pełznie, jeśli mu przytułku na świecie zabrakło.
I znów wszedł do chaty.
Warkocz za nim.
Dziura tę noc spędził bezsennie, wpatrzony w warkocz, który, złocąc się usilnie, noc całą u stóp jego przeleżał.
Nad ranem dopiero wypełznął z chaty za próg i znikł żywcem, jak żywcem się zjawił.
Do następnej niedzieli nie było jakoś ani szelestu w chacie, ani warkocza.
Miał już Dziura nadzieję, że się ta zjawa nie powtórzy. Mylił się jednak. Skoro niedziela nastała i noc zapadła, warkocz znowu chatę jego nawiedził, aby swe brzemię złote u stóp Dziury pod jednym z nim dachem przenocować.
Trza będzie do znachora54 po radę się udać — zawyrokował Dziura.
I poszedł do znachora.
Był wieczór.
Znachor mieszkał za wsią, w małym lipniku, którego długie cienie wybiegały daleko poza dany im zakres, co chwila układając się inaczej na murawie niskiej, w świetle wieczornym, każde źdźbło z osobna rozwidniającym.
Zdawało się, że od ruchu tych świateł i cieni ludno jest w lipniku i że panuje tam pośpiech nieokreślony oraz nieustanna zmiana miejsc na murawie, jakby tam szukano kogoś, kto się jednocześnie za wszystkimi drzewami ukrywał...
Szczupła chałupa, wśród lip przejrzyście zatajona, miała dwa kominy. Jeden — do połowy rozwalony, bezczynny i bez żadnego użytku, jeno przez pamięć dla minionych zasług na dawnym miejscu sterczący, a drugi nieco opodal — czynny i wzrostem górujący pierwszemu.
Z drugiego właśnie komina wysnuwała się równa i wiotka struga bezwolnie uchodzącego dymu, który na pewnej wysokości tracił skupioną równowagę i z lekka opadając, rozluźniał się w drobne i zawiłe kędziory, mrowiące się
Uwagi (0)