O krasnoludkach i sierotce Marysi - Maria Konopnicka (na czym czytać książki txt) 📖
- Autor: Maria Konopnicka
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «O krasnoludkach i sierotce Marysi - Maria Konopnicka (na czym czytać książki txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Maria Konopnicka
Śmiały się dzieci, słuchając tej przygody, a Koszałek-Opałek tak dalej prawił:
— Ho! ho!.. To były czasy!.. Nad polami, nad wodami szumiały wtedy lipowe gaje, a w nich mieszkał jeden stary, stary bożek, imieniem Światowid89, który na trzy strony świata patrzał i nad całą tą krainą miał opiekę.
Ale co domostw, dobytku i obejścia, to pilnowały Bożęta, które też i Skrzatami dla ich małości90 zwano.
„Każda chata ma swego skrzata” — mawiał lud w te stare czasy, a nam też dobrze było i wesoło, bo my przy wszelakiej robocie pomagali gospodarzom naszym. To koniom owies sypali, a przedmuchiwali z plewy91, żeby samo gołe ziarno się złociło; to sieczkę rznęli92, to trzęśli słomę93, to kury zaganiali na grzędę, żeby nie gubiły jaj w pokrzywach, to masło w maślnicy ubijali, to wyciskali sery, to dzieci kołysali, to motali przędzę94, to na ogień dmuchali, żeby kasza prędzej gotowa była. Jaka tylko była robota w chacie i w obejściu95, precz my się każdej chwytali ochotnie. Co prawda, nie szło to darmo! Jak nie gospodarz, to gospodyni pamiętała o nas. Zawsze w świetlicy na brzeżku ławy były kruszyny chleba i twarogu, zawsze w kubku trochę miodu albo chociaż mleka. Było z czego żyć. A wychodziła gospodyni na ogród pleć, albo z sierpem w pole, to się tylko od tego proga obejrzała, z bodni96 garstewkę97 prosa wzięła i sypiąc po izbie mówiła:
I szła spokojnie do roboty. A my smyrk spod zapiecka, smyrk spod ławy, smyrk spod malowanej skrzyni! Nuż w izbie gospodarzyć, dzieciom prawić, chłopcom koniki strugać, dziewuszkom łątki98 wić, warkoczyki splatać.
Nuż ułomy w okienkach99 przecierać, słonko przez nie do chaty puszczać, tę złotą jasność po kątach roznosić, to aż wszystko pachniało dokoła!
Pracy, co prawda, było dość, ale tej wdzięczności ludzkiej jeszcze więcej. Nie było zmowin100, ani postrzyżyn101, żeby nas na nie gospodarze nie prosili:
Jużci że my się między gości nie pchali, bo nasz naród, choć mały, zawsze bywał polityczny103. Ale jak my zaczęli jeden z drugim i dziesiątym na gęślikach104 grać, alboli pod oknem, alboli pod progiem, to się ludzie odsłuchać nie mogli naszej kapeli, takie z niej wesele szło, taka radość, takie śpiewanie w sercu.
Hej! hej! Gdzie to te czasy! Gdzie!?
IVZatrzymał się Koszałek-Opałek i z wolna fajeczkę pykał, a dzieci, choć nic nie mówił, słuchały, wpatrzone w niego. Po małej chwili rzekł:
— Długo tak było, nie wiem, bo o tym nie stoi w naszych księgach105. Ale się potem czasy odmieniać zaczęły. Nie stało106 tych dobrych panów z Lechowego rodu; a ci nowi precz się ze sobą darli107, bo ich panowało razem cości aże dwunastu. Dopieroż lud sobie owe swary uprzykrzył, tych kłótników het precz przepędził, a jednego pana znów obrał.
Ano, uciszyła się trochę ta kraina, alić108 ledwo że słońce zaświeciło nad nią — znów przyszła burza.
Jako szarańcza pada na posiew zbożowy, aby go wyniszczyć do źdźbła, tak na te pola lechickie padły Niemcy109, a ich książę chciał gwałtem naszą panią brać i sam nad nami panować. Mówię: naszą, bo choć my byli tylko Bożęta, ale w te prastare błogie czasy jedność była i z narodem my się jak bracia trzymali.
Pani jednak nie chciała Niemca.
— A ja wiem! — krzyknęła nagle cienkim głoskiem110 Kasia Balcerówna. — To była Wanda!
— A ja też wiem! — jeszcze cieniej zapiszczała Zosia Kowalczanka.
I nuż jedna przed drugą wyciągać111:
Wanda leży w naszej ziemi, co nie chciała Niemca...
Pokiwał na to Koszałek-Opałek głową i rzekł z uśmiechem:
— A nie chciała!... Wiem! Znam!... Toć ta cała pieśń w naszych księgach stoi. Toć my od najdawniejszych czasów uczym jej małą wiejską dziatwę! Jakże!... Ja sam już ze sto dzieci jej nauczyłem. A was któż zuczył112?
— A my nie wiemy.
— No, to pewno ja! Drugi raz to się zdaje, że tak w powietrzu cości gada albo śpiewa.
— Prawda! — przywtórzyli chłopcy z powagą.
— No to widzicie, Krasnoludki tak gadają i śpiewają! Tylko że maluśkie, to ich nie widać, jak się tam pokryją we zboża, albo w trawy na łąkach, albo między te listeczki w gaju, albo pod te kamyczki polne. Ano dobrze!... Jak też pani Niemca nie chciała, tak się zrobiła wojna. Zaraz zaczęły na ten kraj lecieć kruki, wrony, zaraz zaczęły wilki wyć, zaraz się niebo czarnymi chmurami oblokło.
My też zaczęli z głodu przymierać, bo i chleb, i sery, wszystko szło dla tych wojaków, co się z Niemcami bili. Wymizerował się113 kraj cały, wymizerowały się i Bożęta z nim razem. Aż jak się też naszej pani serce ścisło114, że wojna o nią cały naród trapi115, tak zaraz w rzekę skoczyła, we Wisłę, i zaraz się utopiła. Tak dopieroż Niemce poszły precz, a u nas pokój nastał.
Ale że się czasy tak przez tę wojnę popsuły, że to na nic! Już brat bratu na zdradzie stał, już mocny tego słabszego krzywdził, już chciwiec sierocy zagon116 przyorywał do swojego pola. A jako tam, gdzie krzywda i łzy sierot, szczęścia być nie może, nastały złe pany w tym kraju, co się nazywały Popiele.
— Laboga! — zapiszczała Kasia — Popiele?
— Czegoż wrzeszczysz? — ofuknął ją Stach Szafarczyk. — Cóż to za dziwota? Przecie to te Popiele, co jednego myszy zjadły!
— Przecie — przywtórzył z wielką powagą Józik Srokacz.
Ale Koszałek-Opałek, puściwszy dymek z fajki, tak dalej prawił:
— Różnie to tam powiadają o tych myszach, tak i tak. Dawne to czasy i dziś nikt nie dojdzie już, jak było. Ale że w naszych księgach stoi, że to nie myszy były, tylko właśnie Bożęta, które się w mysie kożuszki przybrawszy, iż zima była tęga, a widząc, jako ten Popiel ze wszystkim źle panował, hurmem117 się z mysich nor na niego rzuciły i tak go poturbowały, że to na śmierć.
Tak stoi w naszych księgach. Czy to prawda, czy nie prawda, trudno wiedzieć. Ale że mój prapradziad sam mi powiadał, że nim z wielkiej starości oślepł, to widział raz okrutne jezioro, a na nim srogą wieżę, gdzie się to stać miało, która to wieża do dziś się Mysią Wieżą zowie! A znów jezioro — nazywa się Gopło.
Ano dobrze!
Tu, iż mu fajeczka zagasła, począł Koszałek w popiele iskierki szukać, a znalazłszy, pociągnął parę razy z cybucha118, za czym puścił kłąb dymu i tak mówił dalej:
— W tych starych księgach to jest tak:
Tu parę kart brak, tu znów parę tak pożółkłych i wyblakłych, że ani przeczytać, tu znów wielka czarna rysa w poprzek, albo wzdłuż; to i nie wszystko wiedzieć można, co tam przed wieki119 wpisywał ktoś do nich.
Ale czy dobre były czasy, czy złe, to zaraz poznać można. Jak dobre, to z tych kart, żeby i najstarszych, taka światłość bije, właśnie jakoby słońce wzeszło; a jak złe, to się taki mrok po nich rzuca, jakby w noc ciemną, kiedy to ani gwiazd, ani miesiąca120 nie ujrzy nad ziemią...
Takie to są te stare księgi Krasnoludków!
V— Chcecie wiedzieć co dalej było? — pytał Koszałek po chwili, fajeczkę znów zapaliwszy.
— Chcemy, chcemy! — wołały dziewczęta.
— No to słuchajcie. Po tych czarnych kartach o Popielu, zaraz idą te jasne o Piaście. Ho, ho!.. O Piaście, to mógłbym wam gadać i godzinę całą.
Zaiskrzyły się na to oczy Józikowi.
— A to gadajcie! Moiściewy121!
— Gadajcieże! Powiadajcie het precz, co tylko wiecie! — wołały na wyścigi dzieci.
Zesunął Koszałek-Opałek kaptur z głowy, po łysinie się podrapał i tak mówił:
— Sam ze siebie, to tam niewiele wiem, bom na te czasy jeszcze nie był żyjący. Ale jeden stary Skrzat, co te karty w księdze pisał, znał jeszcze starszego dęba, który całą tę historię dobrze pamiętał i choć już głos słaby miał, to przecież jak o tym Piaście szumieć a powiadać zaczął, to się skroś122 całej puszczy taka cichość czyniła, jakoby właśnie mak siał. To te sosny, te jodły, te graby, te buki, te brzozy, te trawki nawet i mchy, i paprocie, tak pilno słuchały, że żaden listek, żadne źdźbło tchu nie puściło z siebie.
A ów dąb sędziwy szumiał, po lekuchnu123 szumiał, gdzieś od samego serca wiodąc rozhowor124 cichy, a przypominając owe dawne wieki swej młodości.
To ów Skrzat, co wtedy młody był jeszcze, ba, niewiele co od sikorki większy, siadywał sobie pod jednym grzybem, co z nim znajomości miał, i całej tej historii tak się wyuczył, że ją potem do ksiąg naszych zapisał.
To było tak:
Stał sobie ten dąb, wtedy jeszcze młody dębek125, w cichej dąbrowie126, a niedaleko, wśród cieniu lip i brzęku pszczół widać było jasną, modrzewiową chatę. W chacie mieszkało troje ludzi: Piast127, Rzepicha128 i synaczek129 ich, którego wołali Ziemowit130, bo się okrutnie w tych polach kochał, a co wyszedł na próg chaty, to mówił: „Ziemio, witaj!”.
I widział dąb na każdy dzień życie tych trojga pracowite, serca miłościwe i dusze tak białe, jakby każde z nich miało w piersi białego gołębia.
A i Bożęta mieszkały w modrzewiowej chacie, i dobrze im się działo, gdyż i ojciec, i matka, i synaczek — co mogli, to im poddawali: a to miodu złotego, a to przaśnego kołacza, a to co najbielszych twarogów, bo tam przy pracy obfitość była wszelkiego dobra i mienia.
Więc i w królewskim pałacu nie mogło być Krasnoludkom lepiej, jak w tej cichej, jasnej, pachnącej żywicami chacie.
Aż przyszedł czas, że synaczkowi miano pierwszy raz ostrzyc złote włosy131. Zaraz się też sąsiedzi schodzić i zjeżdżać zaczęli, kto pieszo, kto na wozie, kto znów na podjezdku132, aż się w Piastowej zagrodzie uczyniło gwarno.
Krzątał się Piast, krzątała się Rzepicha, żeby gości uczcić i obsłużyć, a i domowe Bożęta pomagały pilnie dzień cały. Aliści133, gdy słońce zapadać zaczęło, rozległo się w powietrzu śpiewanie tak cudne, iż ludzie oczy podnieśli ku niebu, mniemając, że stamtąd głos idzie.
Jedne tylko Bożęta pobladły nagle i zaczęły drżeć w sobie, jakby na nie zimny wiatr powiał, choć pogoda była majowa.
Jak który biegł z posługą, tak stanął, trzęsąc się cały, że aż mu ząb o ząb dzwonił.
Tymczasem od zachodowej134 strony ukazali się w wielkich zorzowych światłach dwaj jaśni wędrowce, którzy właśnie ku chacie Piastowej z onym śpiewaniem szli.
A było to śpiewanie tak mocne a słodkie, jakoby wszystkie słowiki zawiodły135 po topolach w sadzie i jakby wszystkie krople rosy zabrzęczały po ziołach i po kwieciu polnym, i jakby wszystkie lipy w Piastowej pasiece zaszumiały drobnym liściem, a wszystkie zboża i trawy wydały głos srebrny, dźwięczący.
I śpiewali dwaj jaśni wędrowce jako się czas jeden kończy nad tą krainą, a inszy zaczyna. Śpiewali, jako zginą i w proch upadną dawne bogi, których ludzie sobie po świętych gajach czynili, a na ich miejsce przyjdzie Pan wielki, mocny, Pan nieba i ziemi.
I słuchali ludzie śpiewania tego, a na wszystkich twarzach wymalowała się moc i nadzieja.
Ale Bożęta, ochłonąwszy z pierwszego przestrachu, zebrały się w najciemniejszym zakątku Piastowej komory i drżały skulone, właśnie jak drżą liście jesienne, gdy już im opadać pora. Bo z dziada pradziada miały one przepowiedzianą taką pieśń, która przyjdzie od zachodowej strony, a będzie mówiła o wielkim i mocnym Panu, o Panu nieba i ziemi, a gdy ją usłyszą, znak to będzie, że muszą z chaty we świat iść i miejsca jasnym skrzydlatym duchom ustąpić.
Na próżno Rzepicha posypała im maku, nakruszyła słodkiego kołacza. Bożęta, choć głodne, nie wyszły z kąta w komorze, nie spożyły tego daru. Jeden tylko co najstarszy Skrzat uchylił na moment drzwi komory i do świetlicy136 przez szparę zajrzał. Ale wnet obu rękami oczy zakrył, gdyż od szat wędrowców onych taki blask bił, jakoby samo słońce w świetlicy wzeszło.
Wiele dni, wiele nocy przesiedziały Bożęta w komorze o chłodzie i głodzie, póki ta wielka jasność nie wygasła i póki nie ucichła pieśń dzwoniąca w powietrzu nad chatą.
Gdy wreszcie odważyły się wyjść na zaproże137 i chciały gospodarzom po dawnemu służyć, ujrzały Piasta, jako w złocistym płaszczu na powierzch138 onej lnianej siermięgi139 wdzianym, i w jasnej koronie, na tron, na króla królować szedł, gdzie mu już
Uwagi (0)