Klechdy polskie - Bolesław Leśmian (książki w bibliotece .TXT) 📖
Klechdy polskie to zbiór utworów Bolesława Leśmiana, które po raz pierwszy zostały wydane w 1956 roku, prawie 20 lat po śmierci pisarza.
W zbiorze znajdują się baśnie Czarny kozioł, Jan Tajemnik, Majka, Podlasiak i Wiedźma. Leśmian odwołuje się w nich do podań wiejskich, ludowych, pogańskich. Ich bohaterowie, ludzie pochodzący ze wsi, mierzą się z różnymi upiorami, tajemnicami, a niekiedy wcieleniami diabła. Baśnie Leśmiana w intrygujący sposób oddają rzeczywistość dawnych polskich wierzeń i przesądów.
Bolesław Leśmian to jeden z najsłynniejszych pisarzy i poetów polskich pierwszej połowy XX wieku, uznany za najoryginalniejszego twórcę tych czasów. To twórca nowego typu ballady, zasłynął także charakterystycznym językiem — jego utwory pełne są neologizmów, zwanych leśmianizmami. W swoich dziełach odwoływał się często do wątków fantastycznych, do wierzeń ludowych, czerpał z tradycji baroku, romantyzmu i Młodej Polski, inspirował się Bergsonem i Nietzschem.
- Autor: Bolesław Leśmian
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Klechdy polskie - Bolesław Leśmian (książki w bibliotece .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Leśmian
— Tak lepiej będzie — powtórzyła i zamilkła.
W lepiance nastała cisza, a wśród tej ciszy nagłe czyhanie przedmiotów martwych na upodobnienie się im żywego ciała ludzkiego, które tu przed chwilą jeszcze panowało.
Wszystkie sprzęty izdebki zdawały się rozpoznawać i tajemnej pewności siebie nabierać. Dywan na ścianie wzmógł swoją pstrokatość i napuszył swe klomby wełniane. Chusta turecka pomnożyła liczbę złotych ósemek. Szkatuły hebanowe zwiększyły objętość i wygodnie rozparły się na kufrze gdańskim, który pośpiesznie urósł w oczach obecnych. Kwiecista serweta, kufer ów przesłaniająca, uwypukliła prześlepione dotąd kształty zwierząt nieznanych, roztasowując je kabalistycznie po swojemu, jakby znużona ich dotychczasowym układem. I gdy świecznik, niby na palcach dla rozejrzenia się po izbie wspięty, wyżej, zda się, uniósł swe światło kilkoramienne, kot czarny, na tapczanie dotąd znieruchomiony, zeskoczył nagle na ziemię i grzbiet najeżywszy, bokiem do martwej wiedźmy się przysunął, aby u nóg jej polec w miejscu, które zapewne w jego rubinowych teraz ślepiach odpowiadało opuszczonemu przed chwilą stanowisku na tapczanie, jakby chciał w ten sposób zmianie, którą zwęszył, dawny pozór przywrócić.
— Wierności dochowuje — szepnął wójt, kota oczyma wskazując, i pomyślał, że zapewne czary, zadane mu przez wiedźmę, wraz z nią na tamten świat się przeniosły. Wójtowa brwi marszcząc, na ciało spojrzała.
— Nawet pomodlić się za nią nie można — rzekła z gniewnym, a świadomym swej słuszności przerażeniem, jakoby wyrzut zmarłej czyniła za to, że modlitwą obdarzyć jej nie może.
— Można! — pochwyciła Jędrzejowa. — Do dom wracajcie, a ja się za nią jako tako pomodlę. Zawiniłam przeciwko niej, żem nie chciała jej wiedzą duszy własnej zatroskać, a i przeciw tobie zgrzeszyłam, żem brzemię tej wiedzy na głowę twoją zepchnęła.
— A czemuż nie na własną? — spytała trwożnie wójtowa, którą teraz dopiero zdziwiła dawniejsza namowa Jędrzejowej.
— Nie mogłam! — odparła Jędrzejowa. — Sił zbrakło. Syna się bałam, że gdy podrośnie, matkę rodzoną za to potępi albo wyrzut jaki dozgonny uczyni. Nie znam go jeszcze, więc nie wiem, jakimi oczyma na to by popatrzył. Lecz siebie znam i wiem, że wiedzę taką zdobywszy, a nuż nie oparłabym się pokusie, bo opierać się nie umiem, dlatego też syna mam... A ty się oprzesz, boś płochliwa, i jak sarna od grzechu w bok uskoczysz.
Wójtowa o korale dłoń zagrzaną ochłodziła.
— Mogłażeś innym sposobem czary odegnać? — spytała podejrzliwie.
— Spróbować mogłam — odrzekła Jędrzejowa — ale i tego nie chciałam.
Wójt ręką machnął, jakby żalowi niewczesnemu na pożegnanie.
— Czemu? — spytała wójtowa.
— Pewno bardziej o tę grzeszną niźli o ciebie strojną się troskałam. Śmierć jej była potrzebna i tę potrzebę czułam tak, jak czasem brak chleba czarnego w chałupie. Chciałam jej twymi rękami jałmużnę podać ostatnią. Głód śmierci jej doskwierał, nakarmić ją chciałam, bo znam głód wszelaki. Wiem, że ty choć narowna i niespodziana, ale dobra i serdeczna, jeno mi się wydało, że i o złych pomyśleć należy. Przebacz zawczasu.
— Nie gniewam się za to na ciebie — rzekła wójtowa po namyśle.
— Do domu wracaj, a jutro przyjdę do ciebie — pocieszyła ją Jędrzejowa i twarz jej przybrała nagle obrzędowy wyraz wprawnej znachorki. — Wieczorem przyjdę i nauczę, jak się masz wiedzy nabytej pozbyć. Nauczę, jak tę wiedzę zamówić i na błota odrzucić, i na trzciny zwiać, i na głębokie wody posłać. Na wodzie ją potopisz, na ogniu popalisz, siekierami porąbiesz, nożem pokłujesz, a potem Imienia Jezusowego wezwiesz. Sam Jezus nie przyjdzie, a Imię Jego przyjdzie. I przyjście tego Imienia śpiewne będzie, i posłyszysz je, i poznasz. A na dźwięk tego Imienia kolano wszelkie upadnie: niebieskie, ziemskie, piekielne. A gdy upadnie niebieskie — uśmiechniesz się, a gdy ziemskie — westchniesz, a gdy piekielne — spłoszysz się i w popłochu onym wszelka wiedza ciebie opuści. Idź do domu, idź! Jutro wieczorem przyjdę.
— W swojej sprawie chcę jeszcze słowo powiedzieć — rzekł wójt, który uczuł nagle, że i osobę jego, i sprawę główną zaniedbano, a właściwie przemilczano. — Jak to z tymi czarami teraz będzie? Chyba już i znaku po nich nie ma?
— Ani znaku, ani śladu nie ma! — rzekła Jędrzejowa i, wskazując ciało, dodała:
— Nic nie ma, prócz ciała.
Wójt doznał takiego wrażenia, jakby mu kołtun wybujały z głowy spadł niespodzianie.
— Chwała Bogu! — szepnął. — Raźniej i swobodniej będzie człekowi na świecie bez tego brzemienia.
Wójtowa pierwsza wysunęła się z lepianki. Wójt za nią pośpieszył.
Na dworzu już będąc, usłyszeli śpiewną a szybką gawędę Jędrzejowej. Może modliła się głośno, a może sama ze sobą tak gawędziła, bo zawsze miała i sobie, i innym zbyt wiele do powiedzenia, i każdy, od niej odchodząc, czuł, że czegoś mu jeszcze domówić nie zdążyła.
Wójt gnał co sił. Wójtowa za nim noga w nogę, jak na mustrze, kroczyła.
Barwiste, a nieodczepione w oczach pozostałe wspomnienie pstrokatego wnętrza lepianki nikłym widmem dywanu przesłaniało im białość śniegu, który w księżycu, jak dzień pochmurny, majaczył.
Wójt najczęściej ten dywan właśnie widywał, a wójtowa — serwetę.
— Czujesz wiedzę? — spytał nagle wójt i na żonę się, idąc, obejrzał.
— Czuję — odparła wójtowa i przyśpieszyła kroku.
— Trawi cię czy jeno łechce? — spytał znowu wójt i też przyśpieszył kroku, przesadzając przy tym garb śniegowy, który na drodze mu się napuszył.
— Dotąd łechtała, a teraz to już i trawić po swojemu zaczyna — rzekła wójtowa i przystanęła.
— Stłum! — poradził mężnie wójt i też przystanął.
— Boję się tłumić, bo nie znam się na tym. Do jutra wolę zaczekać, aż Jędrzejowa przyjdzie — odpowiedziała wójtowa i w dalszą drogę ruszyła.
— Gdyby na mnie taka wiedza trafiła, razem ze śliną na ten śnieg bym ją wypluł albo razem z butami zzuł i precz na śmietnik wyrzucił! — zawołał wójt z mocą i też w dalszą drogę ruszył.
— Sam tego chciałeś — odezwała się spokojnie wójtowa.
— Sam? — obruszył się wójt i dał większy, niż zazwyczaj, krok naprzód.
— Sam — powtórzyła jeszcze spokojniej wójtowa.
— Nigdy ja sam niczego nie chcę, jeno zawsze z tobą na współkę. I tym razem współka była, więc się jej nie wyrzekaj — odparł wójt i splunął na stronę.
Wójtowa nic nie odpowiedziała.
— Bardzo cię wzięło? — spytał wójt po chwili milczenia.
— Jużci, że wzięło! — zagadnęła szybko wójtowa, jakby tego właśnie pytania wyczekując. — Niby nic, a jednak możność czarowania już w sobie od niechcenia noszę i jeno do Boga się modlę, aby ludzi niewinnych po drodze gdzie nie wypatrzeć. A najbardziej bym znajomych spotkać teraz nie chciała.
Wchodzili właśnie do chaty.
Wójt po izbie się rozejrzał, jakby po raz pierwszy w życiu samego siebie odwiedził.
Uśmiechnął się, stwierdziwszy, iż wszystko zastał w porządku należytym i na dawnym miejscu.
Na widok znajomego ładu sprzętów domowych dusza wójtowska rozpogodziła się i pogrążyła w tym ładzie, niby w kąpieli ciepłej a niezbędnej.
— Dobrze tu i spokojnie! — rzekł wójt z dumą gospodarza, który w każdym przedmiocie dojrzały owoc pracy własnej widzi.
Wójtowa zadumana siadła w milczeniu na zydlu, a wójt do okna się zbliżył i spojrzał w świat księżycem objęty.
I znowu uwagę jego zwróciło wzgórze nagromadzonego pod oknem śniegu ze śladem stopy ludzkiej na uboczu. Światło izdebne, jak dawniej, rozwidniało sztucznym poblaskiem tę samą połać śniegu, nadając jej alkierzową względem całości ustronność. W zagłębieniu od obcasa tkwił po dawnemu patyk, w dziurawą i niecałą czapkę zuchowato wystrojony.
Tego rodzaju patyki tak się czasem zżyć i zrosnąć z miejscem potrafią, że żadnemu przechodniowi myśl do głowy nie przyjdzie, aby je ze stanowiska zajętego wykoleić.
Zdarza się wprawdzie, że nieproszony łobuz-urwipołeć pociskiem kamienia czapkę z nich strąci, nie tyle nawet dla zabawy, ile po prostu dlatego, że ujrzawszy w śniegu kamień, który go korci, nie wie, do jakiego użytku mógłby ów kamień naprędce zastosować. Ale i to się rzadko zdarza, bo najczęściej taki urwipołeć patykowi owemu raczej niespodzianego łachmana ze swego przyodziewku jeszcze dorzuci, niżeli starego ujmie.
I bywa tak, że tego rodzaju patyki dopiero roztopy wiosenne pozbawiają i stroju, i stanowiska.
Wójt spojrzał na ten patyk i mimo woli doznał takiej radości, jakby ojca rodzonego po długiej rozłące do serca przycisnął.
Przeniósł wzrok z patyka na żonę, przeciągnął się rozłożyście i ziewnął od nadmiaru błogości.
— Żadna mię siła teraz już do tańca po polach śnieżnych nie zmusi! — rzekł z gruntownym poczuciem odzyskanej swobody i przypomniawszy sobie ów taniec, grzeszne oczy winowajcy na małżonkę w milczeniu wyraczył.
— Brzydka ona była — rzekła wójtowa, krzywiąc się i zydel z jednego miejsca na drugie opodal przesuwając.
— Nie żyje, więc już nawet i nie brzydka. Nie ma jej, ot co! — zawołał wójt tryumfująco i palec ku górze wzniesiony, niby skarb odzyskany, żonie pokazał.
Wójtowa przez chwilę na ów palec bezwiednie patrzyła.
— Jeszcze nam po niej wiedza przeklęta została — szepnęła wreszcie, uporczywie do oczu mężowskich zaglądając.
— Kpię sobie z wiedzy wszelakiej! — zawołał wójt i poweselał nagle. — Teraz ja — pan i wolno mi kpić i o drogę nikogo nie pytać! Co zechcę — to zrobię, a czego nie zrobię — tego i chcieć nie będę!
A zachciało się właśnie ni stąd, ni zowąd wójtowi sprawdzić naocznie, co za cudła143 nadprzyrodzone żona jego na śmiech odzyskanemu mężowi zmajdrować teraz potrafi.
Dopóty go ta zachcianka korciła, dopóki z izby nie wybiegł i z łopatą w ręku nie powrócił. Dwie miał łopaty — starą i nową. Nową wybrał, białą jeszcze i świeżym drzewem, niby bielizna wyprana, pachnącą.
Wójtowa na widok łopaty poruszyła się niespokojnie na zydlu i zarumieniła po uszy.
— Spróbuj! — zawołał wójt i łopatę podał pochyło, jak do jazdy.
— Czego mam spróbować? — spytała wójtowa, udając, że nie rozumie skierowanych ku niej zamiarów i, powstawszy z zydla, usunęła się od wręczanej natrętnie łopaty.
— Niby to nie wiesz, czego masz spróbować? — odrzekł wójt, zapalczywie mrużąc lewe oko. — Zawsze domyślna, a teraz o północy w owczą skórę chce się przede mną wystroić! Ot — przekonać się pragnę, czy nie zapowietrzysz na łopacie, czy nie zapowietrzysz?
Widać wójt dotąd jeszcze w duszy resztkę wygasłego szału dopiastowywał.
— A któż to widział, aby sama wójtowa, na łopacie zapowietrzona, jeździła? — żachnąła się boleśnie dotknięta małżonka, uczuwszy się nagle — samą wójtową.
— Nikt nie widział, jeno ja właśnie chcę widzieć! — nastawał wójt. — Spróbować nie zawadzi. Prócz mnie i ciebie, żadnej innej zwierzchności w izbie, chwała Bogu, nie ma. Poza izbę nie wyfruniesz. Sam ci tego zakazuję. Mało wiele pofiglujesz od niechcenia w izbie, pułapu jeno głową czy łopatą tykając, i zaprzestaniesz, a ja tymczasem popatrzę. Jakem wójt, chce mi się żonę własną choć raz na łopacie dla uciechy mojej mężowskiej zobaczyć!
— Nie będę wiedzy nabytej do łopaty bezrozumnej na śmiech ludziom stosowała — odparła wójtowa, wzruszając ramionami tak szybko i często, że aż mówić sobie samej co chwila przeszkadzała. — Znajdę lepsze dla niej zastosowanie.
— Nie znajdziesz! — zaprzeczył wójt, byle żonie zaprzeczyć.
— Znajdę! — zawołała wójtowa i nogą o ziemię tak mocno tupnęła, że bicze koralowe z szyi jej się zsunęły i musiała je dłonią, jak falę wezbraną z jękiem, podtrzymać.
— Tupnij raz jeszcze, a na łopatę wskocz! — upierał się wójt wesoło. — Dla mnie to zrób, bo mężem twoim jestem i wiem lepiej od ciebie, czego chcę i jakie mam potrzeby. A i sama rada byś sprawdzić, czy masz siłę tajemną, czy nie masz.
— A nie nabierzesz do mnie odrazy? — spytała nagle wójtowa, przekomarzając się jeszcze i dłonią twarz zawstydzoną osłaniając.
Wójt zgadł, że rada by sprawdzić, czy ma oną siłę, czy nie ma. A jeśli nawet i nie zgadł, w każdym razie myśl trafną żonie w czas podsunął.
— Nie nabiorę! — upewnił, ręką się od domniemanej odrazy odmachując. — Pośmieję się jeno i nacichnę. Raz kozie śmierć i raz wójtowi zabawa! Nigdy się dotąd nie śmiałem, służbie pilnie oddany.
— Jakżeż ja mam to do ręki wziąć? — rzekła wójtowa i stroniąc od łopaty, jednocześnie dłoń po nią wyciągnęła.
— A bierz tak, jak zawsze — odpowiedział wójt i po raz setny łopatę podał.
Wójtowa ujęła łopatę w dłoń lewą, bo w prawej bicze korali, z szyi spadłych, trzymała.
— Cóż ja mam z tym teraz robić? — spytała wójtowa, bocząc się na łopatę tak, jakby po raz pierwszy w życiu sprzęt tak dziwny i niepojęty ujrzała.
— A cóż masz robić? Okracz i już! — rzekł wójt krótko i zwięźle.
— Jakżeż ja to okraczę — rzekła wójtowa i głowę w ramionach od niedoszłego śmiechu dla przyzwoitości schowała, a jednocześnie, zanim wójt stwierdzić zdążył, okraczyła mu tuż popod nosem łopatę.
— Jakżeż mam to do biegu teraz znaglić? — spytała bezradnie, rady zbawiennej od wójta wyczekując.
— Zawołaj: „wio!” — poradził wójt. — Każda kobyła wołanie takie zrozumie.
— Wio! — zawołała wójtowa i z przestrachem spojrzała na pułap.
Łopata nie poruszyła się z miejsca.
Wójtowa zawstydziła się, a i wójt doznał zawodu na widok czynu nieudanego.
— Nie tak to łatwo, jak się zdaje — zauważył, w głowę się skrobiąc. — Widać chcesz, a łopata nie chce.
Wójtowa pogłaskała dłonią łopatę, jak konia, który stanął przed gankiem.
— Niech no ja tylko przypomnę sobie, jak to ona wówczas po niebie, niby zaraza rozkiełznana144, grasowała! — rzekła cicho i zmrużyła oczy.
Wójt też oczy zmrużył, lecz przez zmrużone widział dokładnie,
Uwagi (0)