Towarzysz podróży - Hans Christian Andersen (zdalna biblioteka TXT) 📖
Bohater baśni Towarzysz podróży, Janek, traci ojca i musi sobie radzić sam na świecie.
Ojciec objawia mu się we śnie i obiecuje wspaniałe życie i piękną księżniczkę, jeśli tylko syn na to zasłuży. Chłopak po pogrzebie ojca wyrusza w świat. Pewną burzową noc musi spędzić w kapliczce, obok trumny z ciałem mężczyzny czekającym na pogrzeb. Chroni zmarłego przed zbeszczeszczeniem przez zbójców. Wkrótce przyłącza się do niego tajemniczy nieznajomy. Baśń uczy, jak ważne jest postępowanie w zgodzie z własnym sumieniem i zasadami. Przypomina, że dobro zawsze się zwróci temu, kto je czyni.
Hans Christian Andersen to duński autor żyjący w latach 1805–1875, jeden z najpopularniejszych baśniopisarzy. Pisał również powieści, opowiadania, sztuki teatralne i wiersze, ale to baśnie należą do jego najbardziej znanych utworów. Nie chciał jednak, by kojarzono je z twórczością tylko dla dzieci — kierował je do wszystkich, niezależnie od wieku.
- Autor: Hans Christian Andersen
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Towarzysz podróży - Hans Christian Andersen (zdalna biblioteka TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Hans Christian Andersen
Rzeczywiście wędrowali cały dzień następny, nim dosięgli podnóża gór, okrytych płaszczem czarnego lasu i składających się ze skał olbrzymich, jak całe miasta. Wszystko to było wielkie, wspaniałe i groźne i sił potrzeba było, żeby się piąć śmiało po stromych urwiskach na te wysokości. Toteż nasi podróżni zatrzymali się na noc w oberży, aby wypocząć przed jutrzejszą drogą.
W największej izbie zajezdnego domu wędrowny właściciel teatru marionetek dawał wielkie przedstawienie. W jednym końcu pokoju ustawił swój mały teatrzyk, a w drugim zgromadzili się goście przejezdni, służba, sąsiedzi. Każdy był ciekawy. Na samym środku stanął gruby rzeźnik z buldogiem, który warczał, pokazywał zęby i wytrzeszczał strasznie ślepie na teatrzyk. Musiało to być zwierzę niezmiernie złośliwe.
Przedstawienie się rozpoczęło i było bardzo zajmujące. Śliczna sztuka! Król i królowa siedzieli na tronie, w złocistych koronach i sukniach z długimi trenami. Widać zaraz, że byli bardzo bogaci. Inne maleńkie lalki z wąsami i szklanymi oczyma stały przy drzwiach, poruszając nimi bezustannie, zapewne aby utrzymać w pokoju świeże powietrze i przyjemny powiew. Śliczna to była sztuka!
Wtem królowa wstała i postąpiła kilka kroków na przód sceny. Nie wiadomo, co sobie pomyślał o tym buldog, dość, że warknął groźnie, poskoczył, schwycił nieszczęsną królewnę w swoją straszliwą paszczę... wrzasnęła — Ach!...
Biedny właściciel teatru rozpaczał; pies odgryzł głowę najpiękniejszej jego lalce! Wszyscy byli zmartwieni. Przerwano przedstawienie.
Gdy się ludzie rozeszli, nieznajomy towarzysz Janka zbliżył się do strapionego dyrektora teatru marionetek i powiedział, że mu naprawi tę szkodę. Wyjął swój słoik z cudownym balsamem, wziął lalkę, która była strasznie pokaleczona i opatrzył jej rany, posmarował, a w tejże chwili wszystko się zrosło znowu, zagoiło, a nawet mogła teraz sama poruszać swobodnie rękami, nogami i głową i nie trzeba było ciągnąć jej za sznurek.
Można sobie wyobrazić radość lalki! Była jak żywy człowiek, tylko mówić nie mogła. Właściciel teatrzyku cieszył się także niezmiernie; królowa mogła chodzić sama! Naturalnie, żadna inna jego lalka tego nie potrafiła.
Ale późno w nocy, kiedy wszyscy spali, dały się słyszeć takie okropne westchnienia, że wszyscy się pozrywali przestraszeni. Dyrektor pośpieszył zaraz do swoich marionetek, gdyż z wielkiego pudła dochodziły te smutne jęki. Otworzono je i ujrzano wszystkie lalki poprzewracane i wzdychające rozpaczliwie; wszystkie patrzały szklanymi oczami na swego pana, gdyż wszystkie pragnęły być posmarowane cudownym balsamem, ażeby mogły poruszać się same.
Królowa padła na kolana i podniosła w górę złocistą koronę.
— Zabierz ją! — zawołała — ale posmaruj maścią mojego małżonka i dwór mój cały!
Właściciel teatrzyku nie mógł się wstrzymać od płaczu, tak mu żal było lalek. Ofiarował nieznajomemu cały swój zarobek z ostatniego przedstawienia, byle mu jeszcze kilka marionetek posmarował. Ale poczciwy człowiek odpowiedział, że jeśli mu dyrektor odda starą szablę, którą nosił u boku, to i bez pieniędzy posmaruje jeszcze sześć lalek.
Rozumie się, że umowa stanęła natychmiast, słoik znowu wyjęto, uszczęśliwione marionetki przewracały się z radości, aż sobie poobtłukiwały końce nosów, lecz nieznajomy i na to zaradził, a wkrótce potem wszystkich sześć tańczyło samych tak prześlicznie, że dziewczęta z oberży nie mogły patrzeć na to obojętnie i zaczęły także tańczyć razem z nimi. Stangret tańczył z kucharką, lokaj z pokojówką, wszyscy goście i obcy ludzie, nawet obcęgi z żelazną łopatką. Ale ta para przewróciła się przy pierwszym skoku.
W każdym razie noc była niezmiernie wesoła.
Nazajutrz rano Janek z swoim towarzyszem udali się w dalszą drogę. Szli przez sosnowe lasy coraz wyżej, aż stanęli na wierzchołku góry tak wysoko, że kościelne wieże wydawały im się w dole niby ciemne jagody na tle zieloności. I widzieli dokoła miasta, wsie i kraje, w których nie byli nigdy, daleko, daleko! Janek nie miał pojęcia, że świat jest tak wielki, tak wspaniały i piękny! Jasne słońce świeciło na błękicie, powietrze było czyste i orzeźwiające, z lasów dolatywał głos rogów myśliwskich tak prześlicznie, że Jankowi łzy w oczach stanęły.
— O, dobry Boże! — zawołał z miłością. — Jakże bym Cię gorąco pragnął ucałować za to, żeś taki dobry, żeś stworzył dla nas ten świat taki piękny!
Nieznajomy złożył ręce do modlitwy i w milczeniu patrzał na lasy i miasta, kąpiące się w ciepłych słonecznych promieniach.
Nagle nad ich głowami rozległ się śpiew dziwny, jakiego nigdy w życiu nie słyszeli, i zobaczyli w górze pod błękitem nieba płynącego wolno łabędzia. Łabędź śpiewał prześlicznie, ale coraz ciszej, coraz ciszej... Pochylił piękną głowę, skrzydła poruszały się słabo, i wreszcie upadł u nóg ich martwy.
Janek litościwie pochylił się nad nim, ale w królewskim ptaku śladów życia już nie było.
— Skrzydła mu teraz niepotrzebne — rzekł podróżny — a nam przydać się mogą: takie ogromne i silne! Widzisz, jak dobrze, że mam z sobą szablę dyrektora teatrzyku.
Jednym uderzeniem odciął łabędzie skrzydła i schował je do tłumoczka.
Minęli góry i szli bardzo długo po drugiej stronie przez nieznane kraje, aż na koniec przyszli do wielkiego miasta. Setki wież i kościołów błyszczało jak srebro w blasku słonecznym, pośrodku stał biały pałac marmurowy ze szczerozłotym dachem. W pałacu król mieszkał.
Obaj podróżni zatrzymali się w małej oberży pod miastem, bo nie chcieli zakurzeni i zdrożeni wejść do pięknej stolicy. Gospodarz, człowiek rozmowny, natychmiast zaczął im opowiadać bardzo ciekawe rzeczy. Król w tym państwie był stary, ale bardzo dobry, nikt się na niego nie uskarżał, bo nigdy żadnej krzywdy nie wyrządził nikomu. Ale za to córeczka! Boże zachowaj od takiej królewny. Piękna jak nikt na świecie, ale zła czarownica, która już wielu książąt życia pozbawiła.
— Jakże to? — pytał Janek. — Za cóż?
— Każdemu pozwalała starać się o swoją rękę, wszystko jej było jedno: król czy żebrak. Ale musiał odgadnąć trzy razy jej myśli. Jeżeli mu się uda, zostanie jej mężem, a po śmierci jej ojca panem całego kraju; ale jeżeli nie zgadnie trzy razy, co ona pomyślała, pójdzie na śmierć — zetną mu głowę i kwita.
Stary król martwił się tym niesłychanie, lecz nic poradzić nie mógł. Raz jej pozwolił wybrać sobie męża, jakiego będzie chciała, i nie mógł cofnąć słowa; a na zgryzotę jego córka nie zważała. Bardzo złe miała serce. Ile razy zjawił się nowy konkurent, królewna przyjmowała go uprzejmie, a że nie umiał odgadnąć jej myśli, to nie jej wina. Wiedział przecież, o co chodzi i na co się naraża; po cóż był taki śmiały.
Biedny król każdego roku jeden dzień poświęcał na modły, aby królewnie zmiękczyło się serce. Od poranka aż do nocy klęczał wtedy ze wszystkimi rycerzami, ale to nic a nic nie pomagało. Cały naród zresztą bardzo nad tym ubolewał i nawet stare babcie, które lubiły wódeczkę, na znak żałoby dolewały do niej czarnej farby. Cóż więcej zrobić mogły?
— O, szkaradna królewna! — zawołał Janek oburzony. — Gdybym był starym królem, dałbym jej porządne rózgi! Zasłużyła na to doskonale.
Wtem na drodze usłyszeli okrzyk ludu:
— Wiwat! wiwat!
To królewna przejeżdżała. Była tak piękna, twarz miała tak dobrą i smutną, że ludzie zapominali o jej złości i nie mogli jej wierzyć, patrząc na nią. Otaczało ją dwanaście najpiękniejszych panien w białych sukniach, na czarnych prześlicznych wierzchowcach, każda ze złotym tulipanem w dłoni. Rumak królewny był biały, kosztownie przybrany w diamentowe i rubinowe ozdoby. Suknię miała złocistą, a w ręku szpicrutę, podobną do promienia słonecznego. Na głowie diadem, niby szereg drżących gwiazd w czarnych włosach, a płaszcz z motylich skrzydeł.
Twarz jej jednak była piękniejsza od stroju.
Janek spojrzał na nią i oniemiał ze zdziwienia: była to bowiem ta sama królewna, którą widział we śnie, gdy zasnął przy łóżku zmarłego ojca.
— Nie, nie, to nieprawda! Ona nie może być tak zła jak mówią — pomyślał zaraz. — Nie uwierzę temu. Jest piękna i dobra, a ponieważ każdemu pozwala się starać o swoją rękę, spróbuję i ja szczęścia. Przekonamy się zresztą, co to wszystko znaczy. Ojciec nade mną czuwa i nie lękam się niczego.
Oznajmił zaraz o swoim zamiarze, ale wszyscy mu odradzali: zginie jak tylu innych. Towarzysz podróży odradzał mu także, lecz to nic nie pomogło. Janek wierzył w swe szczęście i w dobroć królewny, przypuszczał, że jej okrutne postępki muszą mieć jakąś ukrytą przyczynę i uparł się przy swoim.
Oczyścił sobie buty i ubranie, umył się czysto, uczesał i poszedł do pałacu królewskiego.
Zapukał do drzwi śmiało.
— Proszę wejść — dał się słyszeć głos starego króla, który wyszedł zaraz na jego spotkanie w szlafroku i wyszywanych pantoflach; na głowie miał koronę, berło w jednej ręce, a złote jabłko w drugiej.
— Zaczekaj — rzekł i czym prędzej włożył złote jabłko pod pachę, aby podać Jankowi prawicę.
Lecz skoro się dowiedział, że jest nowym konkurentem do ręki jego córki, zaczął tak mocno płakać, że upuścił berło i jabłko na ziemię i ocierał oczy połami szlafroka, gdyż nie miał z sobą chustki.
Biedny, dobry, stary król!
— Daj temu pokój — rzekł wreszcie, kiedy się uspokoił tak, że mógł przemówić. — Nie chcę więcej patrzeć na te okropności! Zresztą chodź i sam zobacz.
I zaprowadził Janka do ogrodu królewny. Okropny widok! Na każdym drzewie wisiały po dwa i trzy szkielety zamordowanych książąt, którzy się ubiegali o rękę księżniczki. Za każdym powiewem wiatru uderzały ich kości o siebie, a wystraszone ptaki nie śmiały się gnieździć w tym prawdziwym ogrodzie śmierci. W doniczkach nawet stały trupie główki zamiast świeżych, pachnących kwiatów. Rzeczywiście dziwny był ogród królewny.
— Sam widzisz — rzeki król stary — tak i z tobą będzie. Daj lepiej pokój. Dosyć mam już zgryzoty i zmartwienia, bo nie mogę o tym nie myśleć.
Janek pocałował w rękę dobrego króla i prosił go, żeby nie martwił się wcale, bo wszystko dobrze będzie.
Właśnie na dziedziniec zamkowy wjechała piękna królewna ze swymi damami, więc pośpieszyli, aby ją powitać. Uśmiechnęła się przyjaźnie do Janka i podała mu rękę z tak dobrym spojrzeniem, że od tej chwili ani myślał wierzyć, aby była złą czarownicą. Wszyscy następnie zasiedli do stołu, paziowie roznosili konfitury i migdałowe ciastka, ale król nie mógł nic jeść ze zmartwienia. Zresztą makaroniki były dla niego za twarde.
Postanowiono, że nazajutrz z rana Janek się stawi w królewskim pałacu, aby odgadnąć pierwszą myśl królewny. Sędziowie i rada stanu będą świadkami tego i jeśli mu się uda, musi dwa razy jeszcze powtórzyć taką próbę. Ale nie zdarzyło się dotąd nikomu przeżyć dnia podobnego.
Janek nie troszczył się o to zupełnie. — Pan Bóg mi dopomoże — myślał sobie — a księżniczka taka piękna, że obawiać jej się nie umiem.— I szedł wesoło przez ulice miasta aż do oberży, gdzie na niego oczekiwano z niepokojem.
Przez cały wieczór nie mógł się naopowiadać, jak dobra była dla niego księżniczka, jakie ma smutne i prześliczne oczy i jak mu pilno przekonać świat cały, że wcale nie jest ona tak okrutna, jak ludzie opowiadają.
Towarzysz jego smutno potrząsał na to głową.
— Coś w tym być musi jednak — mówił z niepokojem. — Żal by mi było stracić cię tak wcześnie, przywiązałem się do ciebie. No, ale zobaczymy. Próżna trwoga nic nie pomoże, bądźmy weseli, dopókiśmy razem. Jutro sobie zapłaczę, gdy pójdziesz do zamku.
Wieść o nowym konkurencie rozeszła się w mgnieniu oka po stolicy, w której zapanowała obawa i smutek. Teatry pozamykano, w cukierniach zasłonięto ciastka czarną krepą, król klęczał przed ołtarzem, księża odprawiali żałobne nabożeństwa. Bo dlaczegóż temu jednemu miałoby powieść się lepiej niż innym?
Lecz w oberży nieznajomy przygotował wazę ponczu i rzekł do Janka:
— Pijmy za zdrowie królewny i bawmy się wesoło.
Zaledwie jednak chłopiec wypił parę szklanek. Ogarnęła go senność, nie mógł otworzyć oczu i zapadł w sen głęboki. Wówczas nieznajomy położył go ostrożnie na łóżku, rozebrał i nakrył kołdrą, a kiedy się zupełnie ściemniło, przywiązał sobie mocno skrzydła łabędzie do ramion, wybrał największą rózgę z tych, które dostał w lesie od staruszki za to, że wyleczył jej złamaną nogę, otworzył okno i wyleciał. Wśród ciemności unosił się ponad domami i kierował prosto do okna królewny. Tu przytulony do muru czekał, co nastąpi.
Cisza głęboka panowała w mieście, tylko zegary od czasu do czasu odzywały się, wydzwaniając poważnie godziny. Gdy wybiło trzy kwadranse na dwunastą, okno królewny otworzyło się cichutko, a ona sama wyleciała z niego na wielkich, czarnych skrzydłach, w białym płaszczu i popłynęła szybko w stronę wielkiej góry. Lecz towarzysz podróży Janka w tej samej chwili stał się niewidzialny i, lecąc za nią, smagał ją rózgą tak mocno, że krew płynęła z jej pleców. To była podróż! Wiatr unosił w górę biały płaszcz księżniczki jak żagiel i miotał nim na wszystkie strony, a księżyc świecił dziwnie.
— A to grad! Okropny grad! — narzekała księżniczka przy każdym uderzeniu i starała się lecieć coraz prędzej. Na koniec dopłynęła do ogromnej góry i zapukała trzy razy. Rozległ się grzmot przeciągły, góra otworzyła się szeroko i królewna z niewidzialnym swoim towarzyszem dostała się do środka.
Tutaj szli najpierw długim korytarzem, którego ściany dziwne wydawały światło: pełzało po nich we wszystkich kierunkach mnóstwo ogromnych, świecących pająków, przez co wyglądały jak z żywego ognia. Następnie weszli do olbrzymiej sali, zbudowanej wspaniale ze srebra i złota. Ogromne kwiaty, niby słoneczniki, świeciły na jej ścianach purpurowym albo błękitnym blaskiem, ale nikt dotknąć ich nie mógł, ponieważ łodygi stanowiły wstrętne, jadowite żmije, które zionęły z paszczy ogień w kształcie kwiatów. Sufit też okrywały błyszczące robaczki
Uwagi (0)