Klechdy sezamowe - Bolesław Leśmian (focjusz biblioteka TXT) 📖
W zbiór baśni autorstwa Bolesława Leśmiana pt. Klechdy sezamowe wchodzi sześć utworów: Rybak i geniusz, Opowiadanie Króla Wysp Hebanowych, Baśń o rumaku zaklętym, Baśń o pięknej Parysadzie i o ptaku Bulbulezarze, Baśń o Aladynie i o lampie cudownej oraz Ali-baba i czterdziestu zbójców.
To zbiór inspirowany tematyką orientalną, opowiada historie zwykłych ludzi, możnych władców oraz nadprzyrodzonych istot. Leśmian porusza ważne tematy jak szczęście, bogactwo, marzenia, honor i miłość, ale ubiera je w barwne szaty opowieści pełnych przygód i magii. Zbiór został wydany w 1913 roku.
Bolesław Leśmian to jeden z najsłynniejszych pisarzy i poetów polskich pierwszej połowy XX wieku, uznany za najoryginalniejszego twórcę tych czasów. To twórca nowego typu ballady, zasłynął także charakterystycznym językiem — jego utwory pełne są neologizmów, zwanych leśmianizmami. W swoich dziełach odwoływał się często do wątków fantastycznych, do wierzeń ludowych, czerpał z tradycji baroku, romantyzmu i Młodej Polski, inspirował się Bergsonem i Nietzschem.
- Autor: Bolesław Leśmian
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Klechdy sezamowe - Bolesław Leśmian (focjusz biblioteka TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Leśmian
— Tocz się, tocz się, kulo złota! Biegnij, koniu mój bułany! Gwiazda w niebie już migota, wieją zmierzchy i tumany! Dziś, nim nocne przyjdą chmury, chcę już być na szczycie góry!
Ledwo tych słów domówił — a kula potoczyła się do stóp Góry-Cmentarnicy i nagle znieruchomiała. Zeskoczył Bachman z konia, a koń bułany stanął, jak wryty. Niewidzialne moce kazały mu tak stać i czekać na powrót swego pana.
Bachman zbliżył się do Góry-Cmentarnicy i od razu spostrzegł ścieżkę-złotobrzeżkę, która w zmierzchu wieczornym tliła się złociście dziwnym gromnicznym światłem.
Nieustraszony Bachman wstąpił na ścieżkę-złotobrzeżkę i tą ścieżką jął się wspinać pod górę. Wspinał się i wspinał, szedł i szedł coraz wyżej, coraz chyżej, aż wreszcie ścieżka-złotobrzeżka rozszerzyła się w drogę obszerną, w drogę przestronną.
Mrok nocny już zapadł. Cicho było i bezludnie na drodze obszernej, na drodze przestronnej. Ani żywego ducha, ani wietrzyka w przelocie! Nawet komar, nawet mucha nie zabrzękły w tej martwocie! Martwo i pusto i straszno i bezludnie.
Pomimo mroku nocnego dojrzał Bachman po obu stronach drogi nieruchome posągi — kamienne dziwolągi. Byli to rycerze żywi, w martwy kamień zaklęci. Chcieli dotrzeć do szczytu Góry-Cmentarnicy, aby zdobyć trzy dziwy, trzy cuda — lecz nie dotarli: za siebie się obejrzeli — i w posągi skamienieli.
Stał jeden obok drugiego, posąg obok posągu, dziwoląg obok dziwolągu. Długie cienie padały od nich na drogę, tak że Bachman, idąc po drodze, następował na te cienie co chwila, następował, nadeptywał — lecz podróży nie przerywał.
Szedł dalej śmiało i odważnie. Dotąd nie słyszał żadnych głosów i nie spotkał żadnych strachów. Aż tu nagle poczuł, że się coś za nim porusza... O mało się nie obejrzał za siebie, lecz natychmiast przypomniał sobie radę derwisza, więc uśmiechnął się i szedł dalej. Coś się znów za nim poruszyło i zbliżyło się z tyłu do jego stóp... Zdawało się Bachmanowi, że ktoś niewidzialny schwyci go nagle za stopy... Szedł jednak dalej, nie oglądając się za siebie. W tej chwili posłyszał za sobą Szept i Wrzask.
— Zabiję cię, zabiję! — wrzeszczał Wrzask.
— Zatrzymaj się, nie idź dalej! — szeptał Szept.
Bachman zadrżał — ale się nie obejrzał.
— Wolałbym mieć do czynienia z widzialnymi strachami, niż z niewidzialnymi — pomyślał, blednąc na twarzy. — Najstraszniej jest wówczas, gdy się słyszy z tyłu, za plecami, czyjś Szept i Wrzask, a nie widzi się tego, kto szepcze i wrzeszczy.
Zaledwo to pomyślał, uczuł Dech martwy, Dech trupi za plecami.
— Już go dotykam, już go owiewam! — dyszał Dech.
Mróz przeszedł po kościach Bachmana, zimny pot wystąpił mu na czoło. Długie cienie posągów wydłużyły się jeszcze bardziej pod jego stopami. Mrok nocny jeszcze bardziej pociemniał. Na drodze obszernej, na drodze przestronnej pusto było i bezludnie. Żadnych kształtów, żadnych postaci — nic, prócz Szeptów i Wrzasków, i martwych Oddechów.
— To on, to on! Chwytaj go, chwytaj! — wrzeszczał Wrzask, coraz bardziej zbliżając się do Bachmana.
— Uciekaj, póki czas! Strzeż się pogoni! — szeptał Szept i też się zbliżył z tyłu do Bachmana.
Bachman zrobił kilka kroków naprzód, nie oglądając się za siebie, lecz w tej chwili posłyszał za sobą stąpanie czyichś nóg, które biegły ku niemu.
— Chwytaj go, chwytaj! — wrzeszczał Wrzask.
— Zginąłeś, zginąłeś! Nie ujdziesz pogoni! — szeptał Szept.
I posłyszał Bachman za sobą drugie i trzecie stąpanie, a potem głuchy odgłos tysiąca rozbieganych stóp... Niewidzialna pogoń zbliżała się ku niemu. Tysiące stóp biegło i pełzło ze zgiełkiem, szmerem i tętentem. Coraz bliżej, coraz chyżej... Słyszał je tuż za sobą o krok, o pół kroku... I uczuł nagle tuż za plecami ruch i rozruch tysiąca niewidzialnych, tajemniczych rąk, które się kłębiły i prężyły, i wyciągały ku niemu, aby go pochwycić. Czyje to były ręce? Do kogo należały? Kto je wyciągał? Kto chciał nimi pochwycić Bachmana? Co za postacie, co za potwory kłębiły się za jego plecami? Jakie oczy, jakie twarze miały te potwory? — Lecz nie widać było twarzy i nie widać było oczu, jeno słychać było wraży45 tętent, zgiełk i szmer w pomroczu!
I nie widać było rąk, jeno słychać było — ruch! Niewidzialne czary wkrąg! Niewidzialny duch! A ręce się prężyły i wyciągały... Słychać było, jak trzaskają w stawach — suche, kościste ręce. I zdawało się Bachmanowi, że już go dosięgają, dotykają, że za chwilę już go pochwycą...
Zachwiały się pod nim nogi, cała twarz zdrętwiała mu od strachu, serce w piersi zamarło. Otworzył szeroko przerażone oczy i obejrzał się za siebie...
Obejrzał się — i natychmiast skamieniał w posąg martwy. Długi cień od nowego posągu upadł na drogę obszerną, na drogę przestronną i zmieszał się z cieniami dawnych posągów — kamiennych dziwolągów.
Cisza nagła zapanowała na Górze-Cmentarnicy.
Zamilkły Szepty i Wrzaski, i Tętenty, i Stąpania.
Pierzchła wszelka złuda — skończyły się cuda. Po skończonym cudzie — pustka i bezludzie. Ani żywego ducha, ani wietrzyka w przelocie! Nawet komar, nawet mucha nie zabrzękły w tej martwocie.
*
Tymczasem w pałacu Parysada i Perwic niecierpliwie wyczekiwali powrotu Bachmana. Przez dni dwadzieścia co dzień wieczorem, gdy słońce zaszło za borem, Parysada ze srebrnej pochwy wyjmowała sztylet złoty i przyglądała się uważnie jego ostrzu. Przez dni dwadzieścia ostrze było czyste, połyskliwe i złociste, więc Parysada z uśmiechem mówiła do Perwica:
— Brat nasz zdrów i żyw i nic mu się złego nie stało.
Nadszedł dzień dwudziesty pierwszy. Minął świt, minęło południe i nastąpił wieczór. Słońce zaszło za borem, i Parysada, jak zazwyczaj, obnażyła sztylet złoty, aby się przyjrzeć jego ostrzu.
Przyjrzała się i pobladła.
— Perwicu! — szepnęła głosem drżącym. — Na ostrzu krwi kropla nagle się zjawiła, sztylet zardzawiła! Brat nasz Bachman zginął gdzieś w kraju nieznanym i już nie powróci na koniu bułanym! Płakałabym chętnie, płakałabym rada, lecz nie umiem płakać, choć płakać wypada. Grób dla mnie wyoraj w samym środku świata! Miałam brata wczoraj — dzisiaj nie mam brata! Nie mam ani brata, ani dęba-samograja, ani strugi-złotosmugiej, ani ptaka Bulbulezara!
— Nie narzekaj, siostro, nie załamuj dłoni! Konik mój cisawy wart stu innych koni! Polecę ja na nim choćby na skraj świata. Zemszczę się co prędzej za śmierć mego brata! Przyjadę z powrotem krwawy, ale żywy — przywiozę ci w darze trzy cuda, trzy dziwy!
— Nie puszczę cię, Perwicu, nie puszczę! — zawołała Parysada. — Zginiesz tak samo, jak zginął Bachman. Nie znasz niebezpieczeństw, które czyhają na ciebie po drodze zaklętej. Jesteś teraz jedynym moim bratem. Zostań w domu, zostań w domu! Wolę się wyrzec trzech dziwów, niż stracić ciebie!
— Zostałbym w domu, gdybym był pewien, że możesz się obejść bez dęba-samograja, bez strugi-złotosmugiej i bez ptaka Bulbulezara. Lecz widzę ja dobrze, że pragniesz tych trzech dziwów. Wolisz je mieć, niż nie mieć. Wolisz je posiadać, niż nie posiadać.
— To prawda, że wolę je mieć, niż nie mieć. I to prawda, że wolę je posiadać, niż nie posiadać. Nie chcę jednak dla pozyskania tych dziwów narażać twego życia.
— Nie chcesz narażać mego życia, ale chcesz pozyskać te dziwy — rzekł z uśmiechem Perwic.
— To prawda, że chcę pozyskać te dziwy — szepnęła Parysada. — Brak mi ich tak bardzo, że rady sobie dać bez nich nie mogę! To mi brak dęba-samograja, to znów strugi-złotosmugiej, to znów ptaka Bulbulezara. Najczęściej jednak brak mi ptaka. Nie widziałam go na oczy, a brak mi go na niewidziane. Wczoraj dzień cały chodziłam z kąta w kąt po pokoju i wciąż powtarzałam: Bulbulezar, Bulbulezar, Bulbulezar — a dziś w nocy śnił mi się właśnie Bulbulezar. Dziób otwierał, mrugał okiem i poważnym chodził krokiem.
— Trudno! — zawołał Perwic. — Jeśli sam Bulbulezar we własnej osobie śnił ci się dzisiaj w nocy, muszę ci go dostarczyć. Natychmiast konia osiodłam i w drogę wyruszę dziś jeszcze.
Pobiegł Perwic na podwórze, osiodłał konia cisawego i stanął konno przed pałacem, aby się z siostrą pożegnać. Parysada wspięła się na palcach, żeby się z bratem na pożegnanie pocałować, a on tymczasem wyjął z zanadrza różaniec perłowy, podał jej i rzekł:
— Weź, Parysado, ten różaniec perłowy i co dzień o poranku przebieraj bez przestanku perły tego różańca. Dopóki się perły swobodnie na nici złotej przesuwać będą, dopóty wiedz, że jestem zdrów i żyw i nic mi się złego nie stało. Lecz, jeśli perły stężeją i wzajem się sczepią, i bez ruchu do złotej nici się przysklepią, tak że nie będziesz ich mogła przesuwać, wówczas wiedz, że zginąłem w nieznanym ustroniu i że już nie wrócę na cisawym koniu.
Ściągnął Perwic cugle, spiął konia ostrogą i pojechał przed się — tajemniczą drogą.
Jechał, kroku nie zwalniając, ani z drogi nie zbaczając. A droga była zaklęta, sennym zielem porośnięta, pełna ciszy i milczenia i dziwnego przeznaczenia.
Po dniach dwudziestu jazdy nieustannej ujrzał Perwic skałę, a pod skałą źródło.
Zeskoczył z konia i stanął koło źródła, pod skałą. Ledwo stanął — a natychmiast z lasu wyszedł mu na spotkanie derwisz stary.
— Jestem zmęczony, jestem znużony, jestem strudzony! — wołał derwisz. — Już trzysta trzydzieści trzy lata trwam na tym świecie, i nie mogę zasnąć snem wiekuistym, ani odpocząć w ciszy mogilnej! Duchy niewidzialne każą mi żyć i czuwać w pobliżu tej skały, abym młodym szaleńcom wskazywał drogę do trzech dziwów zaklętych!
— Derwiszu! — zawołał Perwic. — Chcę właśnie prosić o wskazanie mi tej drogi!
— Szaleńcze! — odrzekł derwisz. — Chcesz zginąć, jak zginęli inni, którzy tam poszli? Niedawno pewien młody rycerz, nie słuchając mych przestróg, udał się w tę podróż niebezpieczną i już nie powrócił. Zginął, jak zginęli inni, chociaż się zdawał śmiały i odważny!
— To był mój brat! — szepnął Perwic. — Żadne przestrogi nie odwiodą mnie od moich zamiarów! Pójdę w ślady mego brata. Może mi się uda jeszcze wyratować go lub zemścić się za śmierć, jeśli go śmierć spotkała! Nie mam czasu do stracenia, nie chcę zwłoki, ni wytchnienia! Wskaż mi drogę, starcze siwy, między cuda, między dziwy!
Derwisz wyjął złotą kulę z torby, którą miał u pasa, podał kulę Perwicowi i powiedział mu słowo w słowo to samo, co niegdyś Bachmanowi.
Dosiadł Perwic konia, rzucił przed siebie kulę złotą i popędził w ślad za nią.
Potoczyła się kula po drodze, po piasku, połyskując co chwila w słonecznym rozblasku.
Toczyła się tak długo, aż się wreszcie przytoczyła do podnóża Góry-Cmentarnicy — i znieruchomiała.
Zeskoczył Perwic z konia na ziemię — a koń, jeźdźca pozbyty, stanął w miejscu, jak wryty.
Tuż obok u stóp Góry-Cmentarnicy stał koń bułany i czekał na powrót Bachmana.
— Poznaję cię, koniu bułany, wierny koniu mego brata! — zawołał Perwic. — Stójże tu obok mego, cisawego, i czekaj cierpliwie, aż przyjdę z powrotem i powiem ci, co się z panem twoim stało!
Już zmierzch upadł na ziemię. Pierwsza gwiazda błysła w błękicie. Perwic od razu znalazł ścieżkę-złotobrzeżkę, która tliła się w zmierzchu światłem pozłocistym. Ścieżką-złotobrzeżką wkroczył na Górę-Cmentarnicę i szedł mężnie, szybkim krokiem, dziwną ścieżkę mierząc okiem.
Wkrótce ścieżka-złotobrzeżka rozszerzyła się w drogę obszerną, w drogę przestronną. Po obu stronach drogi stały w ładzie i bezładzie posągi — kamienne dziwolągi. Długie cienie padały od posągów na drogę. Perwic szedł po tych cieniach, co mu się kładły pod stopy. Szedł i powtarzał w duchu:
— Choćby piorun strzelił w niebie — nie obejrzę się za siebie!
Ledwo w myśli domówił tych słów — a nagle tuż za nim uderzył piorun niespodziany. Echo powtórzyło głuchy łoskot piorunu. Uśmiechnął się pod wąsem Perwic i pomyślał:
— Nie nastraszą mnie takie strachy, nie ulękną mnie takie lęki! Nie boję się piorunów! Szkoda tylko, że noc taka ciemna. Pies by się zabłąkał w takiej ciemności.
Ledwo Perwic słowo: pies — w myśli domówił — a natychmiast usłyszał za sobą szczekanie i wycie.
— Cóż to za psy-przybłędy włóczą się po Górze-Cmentarnicy? — pomyślał Perwic. — Zdawało mi się, że na tej górze kryją się nie psy, lecz smoki, które miauczą po kociemu, zgrzytają zębami, szumią skrzydłami i spadają niespodzianie na kark przechodniom, aby z nich wyssać krew całą.
Ledwo to pomyślał — a nagle coś w pobliżu zamiauczało po kociemu, zazgrzytało zębami i zaszumiało skrzydłami tuż nad jego karkiem. Wszakże Perwic nie obejrzał się za siebie i szedł śmiało dalej.
— Nie boję się smoków! — powiedział głośno. — Gdybym miał przy sobie strzelbę, chętnie bym takiego smoka upolował!
Ledwo słowo: strzelba — wymówił, a usłyszał za sobą Głos i Odgłos.
— Czy masz strzelbę przy sobie? — mówił Głos.
— Mam! — odpowiedział Odgłos.
— Nabij ją, a dobrze! — mówił Głos.
— Już nabiłem — odpowiedział Odgłos.
— Czy widzisz tego śmiałka, co kroczy dumnie po Górze-Cmentarnicy? — mówił Głos.
— Widzę — odpowiedział Odgłos.
— Wymierz mu lufą w same plecy! — mówił Głos.
— Już wymierzyłem! — odpowiedział Odgłos.
Dreszcz zimny przebiegł po plecach Perwica.
— Strzelaj, bo już czas! — zawołał Głos.
Rozległ się wystrzał tak potężny, że powietrze zadygotało, rwąc się niby w strzępy. Perwic uczuł, jak kula, o mało weń nie trafiwszy, świsnęła mu tuż nad uchem i zaryła się opodal w ziemię.
Nie obejrzał się Pewic za siebie i szedł dalej. Zaczął nawet drwić głośno z tych strachów niewidzialnych.
— Hej, wy tam, za mną, zaklęci i niewidzialni! — zawołał dumnie. — Kryjecie cię się za moimi plecami, zamiast spotkać się ze mną oko w oko! Nie umiecie strzelać! Nie trafiliście we mnie! Jestem żyw i zdrów! Daleka jeszcze ta chwila,
Uwagi (0)