Klechdy polskie - Bolesław Leśmian (książki w bibliotece .TXT) 📖
Klechdy polskie to zbiór utworów Bolesława Leśmiana, które po raz pierwszy zostały wydane w 1956 roku, prawie 20 lat po śmierci pisarza.
W zbiorze znajdują się baśnie Czarny kozioł, Jan Tajemnik, Majka, Podlasiak i Wiedźma. Leśmian odwołuje się w nich do podań wiejskich, ludowych, pogańskich. Ich bohaterowie, ludzie pochodzący ze wsi, mierzą się z różnymi upiorami, tajemnicami, a niekiedy wcieleniami diabła. Baśnie Leśmiana w intrygujący sposób oddają rzeczywistość dawnych polskich wierzeń i przesądów.
Bolesław Leśmian to jeden z najsłynniejszych pisarzy i poetów polskich pierwszej połowy XX wieku, uznany za najoryginalniejszego twórcę tych czasów. To twórca nowego typu ballady, zasłynął także charakterystycznym językiem — jego utwory pełne są neologizmów, zwanych leśmianizmami. W swoich dziełach odwoływał się często do wątków fantastycznych, do wierzeń ludowych, czerpał z tradycji baroku, romantyzmu i Młodej Polski, inspirował się Bergsonem i Nietzschem.
- Autor: Bolesław Leśmian
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Klechdy polskie - Bolesław Leśmian (książki w bibliotece .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Leśmian
U przeciwległego pobrzeża, stalaktytowe smugi odbitej na oślep zieloności zwisały aż do dna — głębsze na pozór od samego strumienia i niedostępne niepokojem marszczącej się z lekka powierzchni. Zdawały się zielonym i spadzistym znijściem125 do nieskończenie dalekich i na opak wybujałych przeciwświatów...
Na najwyższej kończynie osamotniałego w swym górowaniu tataraku kołysał się przesadnie do swej małości rozwahany motyl, który przeświecał czerniawą tkanką białych jak płótno i szczelnie zemkniętych skrzydeł.
Dziwożona, trzymana za ręce, piersią podała się naprzód ku wodzie i odętymi nozdrzami zaczerpnęła ożywczej i zawsze świątecznej woni tataraku.
— Jedną mi dłoń wypuśćcie na swobodę! — napierała się, zerkając błagalnie na Podlasiaka. — Chcę tylko dostać tataraku! Lubię tatarak!
Podlasiak wypuścił z ręki jej dłoń drobną i niemal dziecinną.
Zanurzyła ją natychmiast po ramię w zarośla i wyrwała zowąd jedną łodygę, która ze śliskiej uwięzi wyprała się z jedwabnym poświstem, znaglającym zatkwionego opodal motyla, do przesunięcia się na drugą stronę smukłej kończyny, za pomocą skrzętnego przebierania czworgiem nóg, zachwiewanych brzemieniem chylącego się na bok żagla...
Różowy i żłobkowaty korzeń zabarwił się w słońcu soczystym połyskiem eterycznie wonnej błony.
Dziwożona wcisnęła go pomiędzy wargi i zanurzyła w jego miąższ swe białe, ostre zęby.
Syciła tatarakiem ów głód, który kiedy indziej zmusza ciało do tarzania się w wonnej trawie lub do strząsania na siebie chłodnej rosy z gałęzi napotkanego po drodze drzewa.
Wszyscy trzej towarzysze za jej przykładem zerwali po tataraku i gryząc wilgotne korzenie, poglądali spod oka na nieposłuszną i nieujarzmioną brankę.
— Słodkawogorzki — oświadczyła nagle dziwożona, oblizując zwilgotniałe od tataraku wargi.
— Słodkawogorzki — oznajmił z kolei Podlasiak z taką stanowczością, jakby chciał stawić opór wszelkim zaprzeczeniom.
— Słodkawogorzki — potwierdził z głęboką zadumą jednoręki, pilnie i nabożnie zajęty niespodzianą wyżerką.
Obydwaj mimo woli starali się przypodobać dziwożonie zgodnością smaku i pokumać się z nią jednakim a poufnym wnioskiem podniebień.
Kulawiec, milcząc, ssał swój tatarak.
Ni stąd, ni zowąd wydało się wszystkim trzem zalotnikom, że niezwłocznie po spożyciu tataraku dziwożona ogłosi swój wybór.
Tatarak wkrótce zjedzono do szczętu.
Nastąpiła chwila ponownego wyczekiwania.
Spojrzenia obecnych skrzyżowały się na purpurowych wargach dziwożony.
— Gadaj! — krzyknął pierwszy kulawiec, niecierpliwie wychuchując z gęby zapach połkniętego tataraku.
— Nie mogę, nie mogę! — zawołała dziwożona, tuląc do piersi obydwie dłonie. — Zdawało mi się, że nad strumieniem wszystko się wyjaśni. Wybaczcie mi! Znów się pomyliłam! Nie chcę strumienia! Biegnijmy dalej — do pierwszego rozstaju! Na rozstaju namyślę się i powiem!
I dziwożona wskazała palcem ową stronę, gdzie się znajdował niezbędny dla jej namysłów rozstaj.
Tym razem ani Podlasiak, ani jednoręki nie powitali nowej obietnicy radosnymi okrzykami. Milcząc, pobiegli we wskazanym kierunku.
Kulawiec zaś machinalnie powtórzył swoje: „Niechta!” — i po dawnemu machnąwszy dłonią, w koźlich niemal poskokach w ślad za nimi podążył.
Dobiegli do rozstaju i znów przystanęli.
— Chciała rozstaju, ma rozstaj! Niech gada! — gorącował się kulawiec. — Nie będę za nią dalej, jak wyżeł, z wywieszonym jęzorem po próżnicy biegał! Niedawno z wora wylazła, a już miejsca na świecie znaleźć dla siebie nie może.
— Na rozstaju wszystko powie! — oświadczył w imieniu dziwożony Podlasiak.
— Tak samo powie, jak nad jarem i nad strumieniem! — gardłował kulawiec, podrygując niecałą nogą.
— Co rozstaj, to nie jar i nie strumień — zauważył nagle jednoręki, wysuwając powyższy wniosek, z przychylnych dla całego zgromadzenia, ale zgoła niewiadomych przesłanek.
Dziwożona wstrząsnęła złocistą grzywą i schyliwszy głowę na bok, kolejno spojrzała na wszystkich.
— Powiem coś, co mam do powiedzenia — obiecała tajemniczo. — Powiem, ale szeptem i każdemu na osobności...
— Zgoda! — zawołał z ponownym wybuchem radości Podlasiak. — Na osobności, tylko na osobności!
— Pewno, że takie rzeczy tylko na osobności się gada — stwierdził z nagłym przekonaniem jednoręki. — Wie ona lepiej od nas, co czynić na oczach ludzkich, a co na stronie...
— Pogadamy z nią na osobności — rzekł kulawiec. — Niech tylko jeden drugiemu wręcza ją ostrożnie, żeby nie uciekła.
— Najpierw z upiorem pogadam! — zawołała wesoło dziwożona i uśmiechnęła się ukradkiem do Podlasiaka.
— Na bok reszta! — krzyknął Podlasiak, podniecony otrzymanym uśmiechem.
Kulawiec i jednoręki usunęli się na ubocze.
— Jesteśmy sam na sam — rzekł Podlasiak, do głębi wzruszony swym obecnym stanowiskiem.
— Zaraz ci coś szepnę, jeno się nachyl, boś za wysoki — odparła dziwożona.
Podlasiak nachylił się ku niej.
— Nie chcę kulawca! Rozumiesz? — szepnęła mu do ucha dziwożona i niespodzianie wyrwała mu z brody najbardziej pogmatwany kędzior.
— Rozumiem — odpowiedział Podlasiak i z dumnym poczuciem rozbudzonej niejasno nadziei spojrzał na wyrwany kędzior.
— Na pamiątkę, dziewulinko? — spytał domyślnie.
— Na pamiątkę — potwierdziła dziwożona, spuszczając oczy.
Podlasiak potarł dłonią miejsce pozbawione kędziora i rzucił na zabrakowanego kulawca spojrzenie pełne politowania.
Po chwili dał znak kulawcowi, aby się zbliżył z kolei i wręczywszy mu dziwożonę, pośpieszył do jednorękiego.
Kulawiec zawczasu nachylił się ku dziwożonie.
— Pyskuj! — zawołał z powziętą z góry na wszelki przypadek urazą.
— Nie chcę jednorękiego... Rozumiesz? — szepnęła mu do ucha dziwożona i znienacka zdzieliła go pięścią w policzek tak mocno, że kulawiec natychmiast przymarszczył owego policzka, aby sprawdzić stopień przykrego znieczulenia.
Wszakże uderzenie pięścią obudziło w nim poniekąd nadzieję, jak wszelka wprawdzie dotkliwa, ale trafna w zasadzie pieszczota...
— Rozumiem — szepnął z uśmiechem i pogardliwie spojrzawszy na jednorękiego, przywołał go ruchem dłoni.
Jednoręki przybiegł pośpiesznie, jakby się bał karygodnego w danym razie opóźnienia.
Kulawiec wręczył mu dziwożonę, a sam skocznie pomknął do Podlasiaka.
— Ze mną, dziewczyco, nie rób żadnych ceregieli — rzekł jednoręki. — Daj odprawę i zbądź kłopotu.
— Nie zbędę... — odparła, rumieniąc się, dziwożona.
Jednoręki postrzegł ów rumieniec.
— Mam się nachylić? — spytał pokornie.
— Nie — odrzekła dziwożona i wspięła się ku niemu na palcach.
— Szeptać będę! — uprzedziła go z uśmiechem.
— Dosłyszę! — odpowiedział radośnie.
— Nie chcę upiora... Rozumiesz? — szepnęła tajemniczo dziwożona i wyszperawszy okiem na jego opuchniętej od ukąszeń dłoni najboleśniejsze miejsce, rozdrapała je nagle różowym i drobnym jak perła paznokciem.
Jednoręki syknął z bólu i z rozkoszy, która się wraz z bólem narzuciła.
— Rozumiem! — rzekł z zachwytem, czując, że otucha wstępuje mu do duszy. Ze współczuciem spojrzał na zabrakowanego Podlasiaka.
— Już! — zawołał w stronę obydwu towarzyszy. — Skończone!
— Już! Już! — zakrzyknął Podlasiak i wraz z kulawcem zbliżył się do dziwożony.
Trzej zalotnicy dumnie i zawiadacko poglądali wzajem na siebie...
— Teraz, gdy już wszystko wiadomo... — zaczął uroczyście Podlasiak.
— A jużci, że wiadomo... — przerwał mu jednoręki.
— Ciekawym tylko, co wiadomo — spytał kulawiec i splunął w stronę jednorękiego.
— Dwaj pozostali powinni się usunąć... — ciągnął dalej Podlasiak.
Dziwożona milczała ze wzrokiem utkwionym w ziemię i mięła w dłoni kędzior ujęty brodzie Podlasiaka.
— Im prędzej się usuną, tym lepiej! — zawołał kulawiec i dał nagłą sójkę w bok jednorękiemu.
— Przysiągłeś, że bez bójki się usuniesz! — krzyknął jednoręki, grożąc spuchniętą lewicą. — Kulawych nam nie trzeba!
— Nam? Jakim — nam? — wycedził przez zęby kulawiec.
— Wiem, co mówię! — odparł jednoręki i spojrzał na dziwożonę.
Dziwożona milczała uparcie.
— Musimy wprzód wyznać sobie nawzajem, co każdemu z nas dziewulinka na osobności szepnęła — zawołał Podlasiak, czując, iż zaszło jakieś nieporozumienie.
Nikt wszakże nie słuchał już jego rady.
— Usuń się, pókim cię jeszcze pięścią pomiędzy oczy nie uderzył! — krzyknął kulawiec i uderzył jednorękiego pomiędzy oczy.
— Uciekaj tyłem, jak od baby na kładce! — zaryczał nagle jednoręki i pchnął przeciwnika tak, że ów ostatni dał w tył kilka przymusowych odskoków.
— Kładka — kładką, a dziewczak — dziewczakiem! — wrzasnął odepchnięty i zaczerpnąwszy w garść ziemi, sypnął nią w oczy jednorękiemu.
Postanowił, widać, oślepić rozwścieczonego przyjaciela.
— Precz w tył! Precz w tył! — wołał niemal obłędnie jednoręki i mrugając oczyma, porwał kulawca za gardło. — Nie tkniesz dziewczycy, bo nie z twego chlewu!
— Ludzie dobrzy! — jęknął przerażony Podlasiak. — Nie łamcie przysiąg wobec niewinnej dziewulinki!
Pięści kulawca hulały niewzbornie wokół przytwierdzonej do gardła lewicy, lecz twarz jego zsiniała, a białka krwią nabiegły. Ostatkiem sił rozwahał ułomną nogę i niby potwornym taranem uderzał nią w przeciwnika.
Podlasiak, który dotąd trzymał za rękę dziwożonę, rzucił się nagle ku zacietrzewionym126 przyjaciołom, aby rozejm pomiędzy nimi uczynić.
Nie wiedząc, jak spojonych w walce przeciwników rozdwoić, chwytał na przemian to spuchniętą lewicę, to rozwahaną na oślep nogę kulawca...
Dziwożona tymczasem, korzystając z bójki, cisnęła o ziemię zgmatwany kędzior i ciszkiem a chyżo wymknęła się na wolność...
Podlasiak pierwszy spostrzegł jej ucieczkę i opuściwszy walczących, dał w ślad za nią nieludzkiego susa.
Wszakże w zapale i popłochu odbił się zbytnio od ziemi i posłuszny przeznaczeniom, z okrzykiem „Żegnajta! ” uleciał, nie chcąc, w niebiosy.
Nic innego nie zdążył powiedzieć na odlotnem.
Jego postać ciężka i olbrzymia bezpowrotnie i z przestankami wzbijała się ku błękitom, a targane wiatrem sztywne rajtuzy wydawały odgłos podobny do żałosnego turkotu odjeżdżającej na zawsze bryki...
Drugi z kolei kulawiec zauważył wszystko, co się stało. Dziwożona przebiegła obok niego, myśląc, że zajęty bójką nic nie widzi.
Wyrwał się z uścisków omdlałej z bólu dłoni i skoczył przed się, aby zbiega pochwycić.
Wszakże przez zbytnie roztargnienie pokwapił się naprzód kulawą nogą i runął, jak długi, na ziemię.
Teraz dopiero jednoręki zoczył uchodzącą.
Miał ją niemal no podorędziu, więc pośpiesznie wyciągnął dłoń, aby dziwożonę w czas zatrzymać, ale w nadmiarze wzruszenia wyciągnął właśnie tę dłoń, której nie miał...
Dziwożona z radosnym i dzikim krzykiem uchodziła w głąb lasu — wolna, wyśmiewna, niedościgła...
Zanim kulawiec zdążył powstać z upadku, znikła w rozbłyskanej słońcem zieleni.
Dwaj przyjaciele, milcząc, spojrzeli wzajem po sobie.
Obydwaj zrozumieli, że bójka, którą toczyli przed chwilą, stała się już zbyteczna.
Popołudniowe cienie z wolna gromadziły się pomiędzy drzewami. Szum chodził wierzchem lasu, nie przenikając do głębi.
— Ładny był dziewczak — rzekł wreszcie kulawiec i spojrzał na przyjaciela.
Jednoręki wyciągnął z torby kubek blaszany, obejrzał go starannie i schował z powrotem.
— Nie popsuła? — spytał kulawiec.
— Nie popsuła — odparł jednoręki.
— A chleba nie wyżarła? — spytał znowu kulawiec.
— Wyżarła — wyznał z westchnieniem jednoręki.
— Tatarakiem go, widać, przegryzała... — domyślił się kulawiec.
Jednoręki rozejrzał się naokół.
— A Podlasiak gdzie? — zapytał z niepokojem.
— Do nieba go zaniosło! — odparł kulawiec, palcem niebo wskazując. — W pogoni za dziewczakiem odbił się zbytnio od ziemi i odleciał bezpowrotnie. Podlasiakiem go nie nazywaj, bo dla nas jeno owo nazwisko niestosowne przybrał, lecz wzbijając się ku niebu, wobec Pana Boga prawdziwe imię wyznać musiał.
— Jakże mu było na imię? — spytał ciekawie jednoręki.
— Żegnajta — odpowiedział kulawiec. — Takie imię, że dość je przed kimkolwiek wymówić, aby już tyłem do ciebie się odwrócił...
— Podlasiaków dwóch znałem, a Żegnajty ani jednego — przypomniał sobie nagle jednoręki.
Wiatr powiał od lasu i odął z lekka na piersiach kulawca rozchełstaną w bójce koszulę.
— Czas nam w drogę! — rzekł nagle kulawiec i zajął zwykłe po prawej stronie stanowisko...
— Czas! — powtórzył jednoręki i poprawił torbę na plecach.
Obydwaj zgodnym krokiem ruszyli w jednaką zawsze drogę.
— Żegnajta! Żegnajta! — rozlegało się coraz wyżej i coraz ciszej w promiennych od słońca przestworach.
Lecz zadumani przyjaciele nie słyszeli dalekich okrzyków zapodzianego w niebiosach upiora.
Szli znowu — donikąd.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
W noc grudniową, po sutej wieczerzy, wójt zbliżył się do okna i zasunąwszy dłonie w kieszenie, gapił się przez chwilę na śnieg, który za oknem uzbierał się we wzgórze puszyste i to błękitniał, to skrzył się znikliwie i niepochwytnie odskakującymi od jego powierzchni gwiazdami zaostrzonych w ciemności brylantów.
Światło z izby na świat Boży wybiegłe rozwidniało część wzgórza śniegowego swym sztucznym, do zaduchu izdebnego nawykłym poblaskiem, ukazując w tym miejscu płytki127 i samotny ślad obutej stopy męskiej z głębszym nieco wydrążeniem od obcasa, w którym ktoś ciekawy czy też nic pilniejszego do roboty nie mający zatkwił starannie patyk, zawierzywszy go czapką dziurawą i niecałą.
Wójt z brylantów gwiaździstych przeniósł wzrok na czapkę, jako na przedmiot wybitniejszy, który samotniał na tle śniegu tak, jakby dla braku głowy ludzkiej pod sobą czuł się bezradnie i nie mógł się do nie znanych mu potrzeb przygodnego patyka zastosować.
Wójt, patrząc na czapkę, myślał właściwie o tym, że but, który w śniegu ślad wyżłobił, był zapewne i nowy jeszcze, i mocny, a przy tym od czasu do czasu zdawało mu się, że ot — za chwilę, ni stąd ni zowąd — ów patyk samotny zdejmie nagle dziurawą czapkę i ukłoni mu się przyjaźnie, a nawet po imieniu go zawoła.
Tak czy owak — wójt gapił się i trawił wieczerzę, rozprowadzając językiem po podniebieniu pozostały kędyś w chwilowym zaniedbaniu smak spożytej bezpowrotnie kiełbasy z czosnkiem, która mu zawsze i niezmiennie dostarczała tej samej, a nigdy nie wyczerpanej i nigdy dość nie wyzyskanej przyjemności.
Nagle przypadkowym spojrzeniem zawałęsawszy się ku niebu, wójt zauważył ukosem na niebie jakiś ruch pośpieszny i celowy, ani z miejscem niezgodny, ani w rozsądku ludzkim nie mający żadnego uzasadnienia.
Bacznie tedy
Uwagi (0)